

Pewnego Majowego dnia 2007 wybrałem się na spacer w okolice starej części kamieniołomu znajdującego się niedaleko miejsca mojego zamieszkania. Właściwie zaplanowałem dudki, które już nieraz widziałem w tej okolicy, ale jak się miało okazać, od tego majowego dnia czas na obserwacje zacząłem poświęcać nie ptakom, lecz pewnemu tajemniczemu, skrytemu zwierzowi.
Popołudniowe słońce jeszcze dokładnie oświetlało całą niszę kamieniołomu zaglądając we wszystkie jej szczeliny i zakamarki, obdarzając je już prawdziwym, prawie letnim ciepłem. Położyłem się na krawędzi ściany, która choć miała kilka metrów wysokości nie była zbyt stroma. Dzięki wyrastającemu ze zbocza drzewu, znajdującemu się nieopodal, można było dość łatwo pokonać uskok wykorzystując jego pień jako drabinę. Pod nim, w gąszczu zieleni można było odnaleźć stromą ścieżkę, która prowadziła już na samo dno wyrobiska. Leżąc tak wsłuchiwałem się w delikatny szum wiatru i ciszę. Kamieniołom w tej właśnie części był uśpiony, nieeksploatowany przez całe lata. Stanowił on dla okolicznej przyrody prawdziwy przyczułek. Niedostępne i pionowe ściany naszpikowane wręcz jamkami i norkami wszelakiej maści dawały schronienie wielu mniejszym ptakom a i na samym dole kryjówek nie brakowało. Potężne głazy spierające się o siebie i tworzące wielkie piramidy były rajem dla wielu mniejszych i większych zwierząt, w tym również tych wyjątkowych dla mnie tego roku, dla których znosiłem cierpliwie i z wielkim poświęceniem bolesne ukąszenia komarów, mrówek a także ból związany z odgnieceniami od twardych skał i wcinającego się ostrego żwiru. Dno kamieniołomu w tym miejscu szerokie na kilkadziesiąt metrów bujnie porosła roślinność trawiasta, która wyznaczała jakby strefę tego azylu. Ostatnie źdźbła traw zobaczyć było można przy szerokiej drodze przecinającej wyrobisko i oddzielającej stary, zaciszny kamieniołom od jego części aktywnej, stale eksploatowanej. Cisza i spokój tego miejsca teraz jednak sprawiły, że poczułem się wyjątkowo sennie i nie myślałem ani o dudkach, ani o jakichkolwiek innych zwierzętach. Nawet nie wiedziałem kiedy zamknąłem powieki i usnąłem tak na krawędzi urwiska. Gdy obudziłem się, słońce znacznie już niższe prosto w oczy mi zaglądało. Wyciągnąłem się na trawie a wzrok opuściłem w dół, ku wciąż nasłonecznionej dolinie kamieniołomu. Zachodnie jednak jego ściany były już w cieniu pogrążone. Zbliżała się godzina 19.00. Teraz, wyspany, z podwójnym zaciekawieniem obserwowałem okolicę, z nadzieją zaobserwowania dudków. Po kilkudziesięciu minutach zauważyłem ruch po drugiej stronie kopalni. To nie był dudek, ani żaden inny ptak. Dokładnie widziałem, że jest to zwierzę i na pewno nie lis. Wyszło z zacienionej części, i z nisko opuszczoną głową szybko podeszło pod południową, pionową prawie ścianę o wysokości kilku metrów. Zwierzę ze zręcznością alpinisty wspięło się na urwisko i zniknęło w zielonym gąszczu zarośli rosnących nieopodal. Widziałem borsuki już wcześniej w tej okolicy, a nawet udało mi się kiedyś zrobić dokumentalne zdjęcie, które powiększywszy dokładnie przedstawiało sylwetkę borsuka. Teraz jednak miałem okazję przyjrzeć im się bliżej, jako że byłem prawie pewien, iż gdzieś w stercie potężnych głazów ukryte jest wejście do nory tego nocnego zwierzęcia. Następnego dnia popołudniu, przed godziną osiemnastą byłem już na starym miejscu i przez lornetkę próbowałem zlokalizować każdy podejrzany ruch pod zachodnią ścianą. Równo półtorej godziny czekałem na wydarzenia. Ponownie bowiem borsuk dokładnie o dziewiętnastej trzydzieści wyszedł z niszy, lecz tym razem nie skierował się pod najbliższą - południową skarpę, tylko szedł prosto w moim kierunku. Leżałem tak na krawędzi kamieniołomu i czekałem w napięciu rosnącym z sekundy na sekundę. Na wycofanie się było już za późno. Nawet nie wiedziałem, że ulokowałem się niezwykle blisko ścieżki, którą wyznaczyło sobie zwierzę, i z której nigdy nie zbaczało. Dosłownie kilka metrów ode mnie borsuk szybko rozpoczął wspinaczkę na może pięciometrową ścianę, aby po kilku sekundach znaleźć się jeszcze bliżej mnie w dodatku na tej samej wysokości. Zamarłem w bezruchu. Cholera nic na sobie nie mam - wyryło się we wszystkich myślach jakie przychodziły do głowy i nie dawało wciąż spokoju. Wzrok utkwiłem przed sobą, bojąc się nawet oczami poruszyć. Wspaniałego borsuka obserwowałem kątem oka. Nie zorientował się jak blisko podszedł człowieka. Jak poprzednim razem przystanął na sekundę na skraju, po czym zanurkował w roślinność. Nie podnosiłem się jeszcze kilka minut. Dopiero kiedy wszystko się uspokoiło, powoli zszedłem na dno kamieniołomu. Nie znalazłem jednak nory. Sprawdzałem pobieżnie, ponieważ starałem się jak najkrócej przebywać w jej pobliżu. Szczelin i dołów było zbyt dużo abym wszystkie mógł sprawdzić. Podjąłem jednak decyzję, że kolejnym razem na południowej ścianie się zaczaję. Po przybyciu na miejsce ulokowałem się pod ulistnioną gałęzią drzewa rosnącego prawie w nagiej skale wapienia. Niewygodne to było miejsce na twardej półce skalnej w porównaniu z poprzednim, miękko wyściełanym trawą. Jednak to ono właśnie zdradziło mi tajemnicę borsuka. Dawało bowiem wspaniały widok na okoliczne jamy, jamki i dołki, których w tej okolicy było wiele. Leżąc na samym szczycie ogromnego wapiennego bloku wspierałem się na łokciach, a dłońmi dotykałem prawie krawędzi kilkumetrowej przepaści, wciąż zmagając się z mrówkami, które wchodziły przez nogawki i dotkliwie kąsały. W końcu, kilka minut po dziewiętnastej zauważyłem, jak w jednej z ciemnych jam wyłoniła się znajoma sylwetka borsuka. Miał przepiękne na przemian poukładane czarne i białe pasy wzdłuż głowy, które widać było z daleka. Zwierzę położyło się u jej wylotu i leżało tak kolejne kilkadziesiąt minut od czasu do czasu podnosząc głowę. Ziewał, kładł się na pysk, dolegiwał. Dokładnie widziałem, że nie chce mu się opuszczać bezpiecznego schronienia. Tak jak człowiek, musiał się na dobre wybudzić. Nie mogłem uwierzyć w obrazek jaki przede mną się odkrywał. Trudno się wówczas nie wzruszyć. Trudno nie zastanawiać się nad swoim miejscem w otaczającym świecie. W końcu borsuk wstał i o właściwej dla siebie porze - 19.30 wyruszył w plener kierując się pod południową ścianę. Prosto przed moim wzrokiem wspinał się po urwistym stoku, raz to wyłaniając zza skał, raz ginąc za nimi. Niczym alpinista, kaskader bez zabezpieczeń, zwinnie i zgrabnie poruszał się zakosami po urwistej ścieżce, miejscami w pionowej postawie. W końcu wyszedł na powierzchnię. Jak zwykle zatrzymał się sekundę, po czym poszedł dalej niknąc w zieleni. Zrozumiałem, że ta sekunda do moja szansa. Ponieważ nie miałem obiektywu z automatyczną ostrością, sam musiałem poruszać dość opornie przesuwającymi się pierścieniami Pentacona 300/4, do którego podpiętego miałem Canona 350D. Z takim zestawem bardzo trudno o ustawienie ostrości w mgnieniu oka. Wciąż obawiałem się, że mogę nie zdążyć zrobić zdjęcia. Zanim jednak zaplanowałem plener, wcześniej poświęciłem jeszcze kilka dni na obserwacje. Utrwaliłem się wówczas w przekonaniu, że zwierzę ma dwie drogi, którymi porusza się po wyjściu z nory, przy czym trudno było określić którą wybiera za każdym razem. Najpierw zdecydowałem się na wariant bezpieczniejszy. Wybrałem drogę dłuższą, gdzie zaczaić się miałem w większej odległości od nory. Kilka metrów od skraju kamieniołomu planowałem ustawić namiot-czatownię. Nie widziałem z tego miejsca borsuka aż do ostatniej chwili, kiedy nagle miałby wyłonić się na krawędzi i jak zwykle przystanąć na moją sekundę. Mogłem za to przez cały czas leżeć poza namiotem na skraju pionowej ściany i sytuację z góry obserwować, dopiero w ostatniej chwili wchodząc do ukrycia. Wszystko było przygotowane i dopięte na ostatni guzik.
Około godziny wpół do siódmej po południu, pewnego majowego wieczora ustawiłem namiot na przygotowanym miejscu. Rozłożyłem w nim sprzęt, a sam położyłem się na skraju ściany. Nie było niespodzianek. Jak z zegarkiem w ręku borsuk pojawił się o ustalonej porze. Przycisnąłem głowę do ziemi. Zbliżał się szybko, nerwowo, prawie nie przystając po drodze. Udzielił mi się ten nerwowy nastrój i dodatkowo skomplikował zadanie przede mną. Miał do przejścia prawie sto metrów od nory do ścieżki w ścianie. Wreszcie zdecydowałem się szybko ukryć w czatowni. Wpadłem do niej nerwowo i wyczekiwałem na ułamek chwili. Ostrość i kadr ustawiona w przybliżeniu na miejsce spotkania się naszych wzroków. Napięcie rośnie wprost proporcjonalnie do niepewności. Czy na pewno dobrze wszystko ustawiłem? Czy pokaże się tam gdzie przewidziałem? Czy nie zwęszy podstępu? No i czemu jeszcze go nie ma?! Może coś go zaniepokoiło? Może wyczuł mój zapach? Kolejne sekundy upływają i nic się nie dzieje. Wyobrażam sobie, jak wspina się i wyłania na krawędzi, jednak wyimaginowane obrazy nie zgadzają się z rzeczywistością. Co jest?! Może wyjść z namiotu? Nie, głupi pomysł. A jak pozostaje w pobliżu? Jak to sprawdzić? Jak nie spłoszyć go? Ile siedzieć nie dając o sobie znaku gdyby nie pojawił się przed obiektywem? Wymyślonego borsuka cofam kilka metrów wcześniej, jak dopiero podchodzi do ściany i... wtem, nieoczekiwanie jak oszałamiający i nieprzewidywalny cios pokazuje się w wizjerze. Cholera, nie zdążę! Łapę kadr, próbuję doostrzyć ale sekunda mija bardzo szybko. Borsuk nie czeka na mnie i rusza w swoją stronę. W akcie desperacji decyduję się nacisnąć spust co okazuje się fatalne w skutkach. Nie dosyć, że żadne ujęcie, to jeszcze usłyszał trzask migawki. Przystanął jak wryty i zerknął w stronę namiotu. Momentalnie zdał sobie sprawę z podstępu i już na pewno mocno zaniepokojony prawie rzucił się w najbliższy gąszcz. Nie ma borsuka, nie ma ujęć, tylko te natrętne pytania do samego siebie pozostały. I co dalej? Jak wyjść z trudnej sytuacji? Czy w ogóle będę miał jeszcze szansę na borsuka?
Mimo wszystko następnego dnia decyduję się powtórzyć zasiadkę. Na miejscu jestem jeszcze wcześniej niż poprzedniego dnia i dwa razy ostrożniej wykonuję każdą czynność. Chcę mieć pewność, że wszystko dobrze zrobiłem. Wreszcie po długim wyczekiwaniu borsuk pojawia się o charakterystycznej dla siebie porze. Uff... odetchnąłem z ulgą, więc jednak będę miał jeszcze jedną szansę. Ale nagle okazuje się, że zwierzę wybiera inny wariant - drogę bliżej nory. Mimo to chowam się w namiocie, ponieważ i tak musi przejść niedaleko mnie. Wiem jednak, że i tego dnia nie dostanę żadnych zdjęć. Zastanawiam się nad powodem takiej decyzji. Czy to przypadek? Czy może jednak zwierzę zaniepokojone wcześniejszą sytuacją i ostrożne, woli nie ryzykować kolejnej stresującej chwili? Nie mogę niczego założyć. Decyduję się przerwać zdjęcia na kilka dni.
Wracam jak zwykle wpierw uzbroiwszy się w wiadomości o pogodzie. Na szczęście wyż dyktuje warunki i praży słońce. Na dodatek wiatr jest także moim sprzymierzeńcem. Tym razem jednak zasiadkę planuję przeprowadzić w pobliżu drogi bliżej nory. Nie będę siedział w namiocie, lecz leżał na karimacie. Podobnie jak ostatnim razem do kryjówki będę starał się wejść w ostatniej chwili. Jest to ważna i decydująca o sukcesie decyzja. Stwierdziłem, że czekając w monotonii przez kilkadziesiąt minut nie miałbym szans obudzić się z półtransu i wykorzystać sekundową chwilę. Uzbrojony w wiedzę, że borsuk wyszedł z nory, mogę być o wiele skuteczniejszy bo przez kilka chwil jestem w stanie utrzymać niezwykle silne skupienie. Tak też się dzieje. Rozkładam czatownię i sprzęt poruszając się na palcach i niezwykle mozolnie, nie robiąc gwałtownych ruchów. Sam w końcu kładę się na kamieniach blisko krawędzi. Mój borsuk pojawia się w norze kilka minut po dziewiętnastej. Kolejny raz mam okazję oglądać wzruszające i dające do myślenia obrazki. W końcu jednak podnosi się i rusza w drogę. W tym momencie i ja najszybciej jak mogę i bez hałasu jednocześnie wczołguję się do tunelu. Mocno łapię aparat, zaciskam zęby, staram się o niczym nie
myśleć. Czekam. Po chwili w celowniku ukazuje się przepiękna sylwetka zwierza. Ostrości prawie nie trzeba poprawiać. Opanowawszy sytuację wypuszczam w stronę borsuka serię kilku klatek. Nie odwrócił się w moim kierunku, ale wiem, że usłyszał. Po chwili ruszył bardzo szybko w swoją stronę i zniknął. Jest! Mam cię - pomyślałem. Leżę jeszcze kilkadziesiąt minut. Do domu wracam zadowolony. Rezygnuję z dalszych zdjęć znowu na kilka dni. Po tygodniu powtórzyłem zasiadkę, ale borsuk nie wyszedł tak jak zwykle. Wróciłem następnego dnia bez aparatu, i pod przeciwległą - północną ścianą postanowiłem czekać aż do nocy.
Około dwudziestej pierwszej zobaczyłem wreszcie mojego borsuka, ale nie tylko niego. Jak się okazało, była to suka z dwoma, uroczymi, młodymi borsuczkami. Zdrowymi i pełnymi energii. Wciąż myślały tylko o zabawie, wskakiwały na siebie i dokazywały ile tylko mogły. Jedynie matka zachowywała ostrożność i jak zwykle pośpiesznie starała się opuścić rejon nory oganiając się po drodze i karcąc niesforną młodzież. Borsuczyca zabierając młode wreszcie w szeroki świat korzystała z trzeciej, nieznanej mi do tej pory drogi, znacznie mniej stromej i bezpiecznej. Jednak rodzinka norę opuszczała bardzo późno i nie było sensu zabierać ze sobą aparatu. Tak zakończyłem przygodę z borsukami, obiecując sobie, że w następnym roku znowu się zobaczymy. Jednak w kamieniołomie ruszyły prace i dziś w tej jego części nie ma już śladu po borsukach, lisach i dudkach.