M A R C I N   R E J M E N T - F O T O G R A F I A   P R Z Y R O D N I C Z A
START >> OPISY

Zima 2009/2010

Przygotowania

Fotografia przyrodnicza nie ogranicza się jedynie do samej fotografii. Właściwie można powiedzieć, że fotografii w tym przedsięwzięciu jest nawet mniej niż obserwacji i przygotowań. I obserwacje, i przygotowania do fotografii potrafią być równie ekscytujące co sama fotografia. Tak samo wymagają umiejętności, wiedzy i doświadczenia. Wszystko razem na koniec łączy się w jedną, wielką, fascynującą przygodę. Często tematem niezwykłych fotograficznych opowieści nie są zdjęcia, lecz same przygotowania do nich. Szkoda więc ograniczać się jedynie do efektu końcowego.
Planując kolejną fotograficzną zimę do takich właśnie wniosków doszedłem. Odtąd będę zabierał aparat i statyw do roboczego plecaka ze sprzętem aby dokumentować wszystkie przygotowania do właściwej fotografii. Tą część przygody niedocenianą, choć równie ciekawą.
Budowę zimowej czatowni w 2009 roku zacząłem dość późno. Wraz z rozpoczęciem prac założyłem dziennik, w którym systematycznie notowałem przemyślenia swoje i obserwacje na bieżąco.

Dzień pierwszy

Budowa czatowni, przygotowania do pracy Miejsce to wybrałem jeszcze wiosną, kiedy zniechęcony doświadczeniami z ostatnich zmagań fotograficznych, wędrowałem tak przemierzając pola i ugory wciąż szukając nowego, z lepszym tłem i światłem. I w końcu dotarłem tu. Rozejrzałem się dookoła. Ściana lasu, zimowe, niskie słońce, drzewa, krzewy. Wszystko wydawało się na swoim miejscu. Tak. To było to stanowisko. Po czterech latach wreszcie je znalazłem. Na początku, bez żadnych doświadczeń wszystko wydawało się prostsze. Kiedy jednak zacząłem zmagać się z zimowymi drapieżnikami coraz to nowe ograniczenia odnajdywałem, które dyskwalifikowały po kolei stanowiska w jakich do tej pory przyszło mi pracować. Czy w tym roku po raz kolejny odkryję nowe ograniczenie, które sprawi, że i ta miejscówka stanie się bezużyteczna? Do tej pory albo las był za daleko, albo za blisko, albo za mokro, albo za ciasno... zawsze było jakieś ale. Teraz wszystko wydaje się być idealne. Dzisiaj jestem tu znowu. Rozglądam się dookoła. Liście już pożółkły a trawy podeschły. Siąpi marznący deszcz, niebo zasnute chmurami z ołowiu tak ciężkimi, że prawie o horyzont się wsparły. Już prawie szarówka. 13 października ma się ku końcowi.
Właściwie byłem tu kilka dni wcześniej aby przynieść rusztowanie z drutu i czarną folię. Do tej pory wszystkie czatownie właśnie z tych elementów konstruowałem. Może nie jest to idealne rozwiązanie, ale na pewno tanie i skuteczne jak się już nieraz przekonałem. Tym razem jednak moja czatownia będzie zbudowana nieco inaczej. Pod igloo z czarnej folii kryć się będzie całkiem spora niecka, tak abym mógł stanąć i fotografować w takiej pozycji. Będzie również dysponowała wygodnym siedziskiem. Poza tym czatownia w ziemi powinna być znacznie cieplejsza, ale o tym się dopiero przekonam.
Zabieram się do pracy. Będę kopał murarskim młotkiem, a ziemię przenosił w dziesięciolitrowych wiadrach. Jestem trochę zły, ponieważ nie udało mi się kupić krótkiej łopatki i będę musiał wzruszoną ziemię rękami wyciągać. Po zdjęciu wierzchniego kożucha z traw i ziemi okazuje się, że będę kopał w warunkach, w których żadna łopata nie dałaby sobie rady. Jest więcej kamieni niż myślałem. Cała okolica tutaj chyba z kamieni jest zbudowana. Drobne wapienie uderzam młotkiem ale nie poddają się. Podwadzam je więc i podrywam. Jest bardzo ciężko. O wiele ciężej niż się spodziewałem. Przeszywa mnie zwątpienie. Jak ja w takich warunkach wykopię jamę odpowiedniej wielkości? Praca posuwa się bardzo mozolnie ale napełniam dziesięciolitrowe wiadra. Ziemię z kamieniami wysypuję kilka metrów dalej. Na początku liczyłem wiadra, ale po przekroczeniu pierwszej dziesiątki w końcu się pogubiłem pochłonięty walką z drobnymi wapieniami. Jakoś jednak idzie. Jak tylko takiej wielkości kamienie będą to już wiem, że sobie poradzę. Gorzej jak trafię na jakiś potężny głaz. Cała praca pójdzie na marne. Niestrudzenie kopię wciąż i przenoszę wszystko obok. Po kilku godzinach zapada zupełna ciemność. Deszcz ciągle siąpi. Pomimo silnego wiatru jest mi zupełnie gorąco. Dawno już zdjąłem polar i bluzę. Mam podwinięte rękawy. Spoglądam na dziurę w ziemi. Już chyba z pół metra w głąb wykopałem. Jeszcze ostatnie wiaderka i decyduję się kończyć pracę na dzisiaj. Z resztą w prawej ręce czuję już przeszywający ból w łokciu, który promieniuje na całe ramię. Tak. Jeszcze dwa wiaderka i kończę. Jestem zmęczony ale i zadowolony. Nie jest tak źle jak wydawało się na samym początku. Jeśli pójdzie tak dalej, uda mi się wykopać tyle, ile zaplanowałem w niecałe trzy, cztery dni. Chowam sprzęt do plecaka. Część materiałów zostawiam na miejscu. Wracając w zupełnych ciemnościach przechodzę mały ciek wodny. Słyszę potężny plusk. Właśnie spłoszyłem jakiegoś bobra. Wspaniałe zwierzęta. Kiedyś zmagałem się z nimi, ale bez większych rezultatów. Udało mi się zrobić zdjęcia zaledwie dokumentalne, którym daleko do przyrodniczych. Ale to zupełnie inna bajka. Teraz pozostawiam bobra w spokoju. Inne zwierzęta przykuwają moją uwagę.
Kolejnego dnia spada śnieg. Dużo mokrego śniegu, który ugina niemalże do samej ziemi wiele krzewów i wiotkich łodyg pełnych jeszcze jesiennych liści. Decyduję się przerwać prace, lecz nie ze względu na śnieg. Po pierwsze muszę dać odpocząć nadwyrężonej ręce, po drugie nie ma sensu zostawiać śladów tym bardziej, że wszelkie prognozy przepowiadają rychłą odwilż.

Dzień drugi

Budowa czatowni na drapieżniki 16 Październik. Śnieg wciąż jeszcze leży gdzieniegdzie, ale ręka mnie już nie boli. Zakładam plecak i jak zwykle wsiadam na rower. Pogoda wciąż dopisuje. Pochmurno i mżyście. Idealna pogoda. Prawie wówczas nie ma ludzi wałęsających się, którzy mogliby przypadkowo odkryć nie zamaskowaną czatownię lub mnie, przebywającego podejrzanie długo w jej najbliższym sąsiedztwie. Gdzieś zgubiłem czołówkę - podstawowe narzędzie - i teraz muszę kończyć pracę jak tylko zrobi się ciemniej, zanim kupię sobie nową. Teraz jeszcze jest widno. Zegarek wskazuje parę minut po godzinie piętnastej. Wyjechałem już z miejscowości w której mieszkam. Na polach leżą płaty brudnego śniegu, zupełnie tak jakby była wiosna a nie jesień. Cisza wokół dokładnie jednak podkreśla, że to jesienna a nie wiosenna pora. Gdzieniegdzie tylko słychać skrzeczenie sroki. Mijam siedzącego samotnie srokosza na przydrożnej tarninie, który na mój widok przenosi się nieco dalej w bezpieczniejsze miejsce. Z pobliskiej kępy podrywa się myszołów. Tak. One muszą tu być. Czy jest ciepło, czy zimno. Czy słonecznie, czy deszczowo. Ludzie znają jedynie piękne obrazki pięknej przyrody: myszołowów, srokoszy i srok, tylko w tym najpiękniejszym świetle. Wzdychają wówczas i zamyślają się. Mówią jaka to przyroda nie jest wspaniała. Tymczasem wcale nie jest tak jak się wydaje. W dni takie jak ten ludzie wolą się zamykać w swoich domach i oglądać przed komputerem kolorowe obrazki, słuchać muzyki popijając gorącą herbatkę lub kawę. Już na samą myśl o pogodzie takiej jak dziś niejednego ogarnia obrzydzenie. Wiatr wciska kropelki deszczu dosłownie wszędzie zaś ciężkie, szare niebo przyprawia o mdłości. A jednak te zwierzęta tu są. Wygłodniałe, starają się jakoś przeżyć. Jakieś inne zwierze musi zginąć, aby te pierwsze mogły przetrwać. Nie. Przyroda wcale nie jest piękna, ani nawet nie stara się taką być. To człowiek wymyślił piękno i brzydotę. Mądrość i głupotę. Przyroda chce być przede wszystkim skuteczna. I taka jest. Śmiertelnie skuteczna.
Wjeżdżam wreszcie do lasu. Zostawiam za sobą myszołowy, srokosze i sroki. Jeszcze parę minut i będę na miejscu. Na skraju lasu płoszę kolejnego myszołowa. Jeszcze tylko jedno wzniesienie. Jestem. Rozkładam narzędzia, wskakuję do płytkiej jamy. Pod butami chlupnęło. Chwila konsternacji. Tak, dzisiaj będę musiał zaprzyjaźnić się z brudem bardziej niż zwykle. Teraz wapienne bloczki posklejane są pomarańczową mazią - cholerna glina. Zabieram się jednak do pracy i niestrudzenie wynoszę kolejne wiadra pozlepianych kamieni. Deszcz jakby sprawił, że jednak rozluźniła się ta wapienno-gliniana struktura. Dość łatwo zdobywam kolejne centymetry. Jama staje się już całkiem głęboka. Wystarczająco głęboka, aby zniknąć pod powierzchnią kiedy się w niej usiądzie. Teraz zaczynam kopać miejsce na nogi. W tych całkiem głębokich już warstwach glina znowu jest sucha a kamienie jakby bardziej ubite. Zdarzają się też coraz większe okazy, z którymi mam coraz więcej kłopotów. Poświęcam coraz więcej czasu na wydobywanie pojedynczych kamieni. Znowu powraca strach przed przymusowym zakończeniem pracy. Jednak na upartego mam już wykopany całkiem sporej wielkości dołek, w którym mogłaby już powstać czatownia. Męcząc się z kolejnym większym wapieniem, w końcu zaskakuje mnie ciemność. Nie chcę mu odpuścić, ale nie mam wyjścia. Podejmę walkę kolejnym razem. Teraz rozkładam już czarną folię na dno i rzucam na nią trawę. Nie mogę dopuścić, abym kolejnym razem znowu męczył się w błocie. Wsiadam na rower i wracam do domu. Dzisiaj nie zobaczyłem bobra. Tajemnicza cisza wolną rzeczkę spowija. Spodnie, bluzę i buty mam zupełnie przemoczone i brudne od gliny. Jednak zrobiłem całkiem sporo. Na razie szczęście dopisuje. Jutro planuję kolejne kopanie. Jeszcze dwa dni i skończę pracę.

Dzień trzeci

Budowa czatowni zimowej czatowni Budowa czatowni zimowej czatowni 17 październik. Mam wolne od pracy, więc wyjeżdżam trochę wcześniej niż zwykle. Może nawet za wcześnie. Pogoda jakby się poprawiła i jaśniej na świecie. Na polach leżą ostatnie resztki śniegu. Jadę rowerem tą samą co ostatnio trasą, ale nie widzę już srokosza. Pewnie próbuje coś upolować na innym przydrożnym głogu lub dzikiej gruszy. wałęsają się za to jak zwykle sroki terkocząc charakterystycznie. Z niskiej tarniny podrywa się myszołów. Zatrzymuję chwilę wzrok na wzbijającym się w powietrze drapieżniku. Ma wspaniałe, szerokie skrzydła. Koszącym lotem zniża się ku ziemi nabierając prędkości aby zaraz po odwróconej paraboli wystrzelić łagodnie w górę. Ginie w gąszczu leśnej ściany odległej o kilkadziesiąt metrów. Znowu zaczyna kropić. Wiatru jednak nie ma, więc całkiem przyjemnie na dworze. Mijam kolejne kałuże, a przez niektóre przejeżdżam. Zobaczę jeszcze charakterystyczny lot sójki a zaraz po nim sygnał ostrzegawczy zanim i ja zniknę w ścianie drzew. Małe ptaszysko a robi tyle hałasu pomyślałem jeszcze i już zmagałem się na leśnej drodze, raz po raz w pędzie odrzucając gałęzie z tysiącami kropelek. Na miejscu jestem około godziny 15.30. wyciągam z niecki folię, na której uzbierał się całkiem spory basenik. Znowu miałbym niezłe błotko. Pod folią jest jednak sucho. Przystępuję do pracy. Od razu zabieram się za wielki kamień, z którym przegrałem poprzedniego dnia walkę. Tym razem widzę znacznie więcej. Podkopuję go i wreszcie usuwam. Jednak nie kończy się na nim. Coraz większe głazy wykopuję i znowu praca zwolniła. Budowa czatowni na zimę W końcu natykam się na serię czterech skał, z którymi nijak nie mogę sobie poradzić. Dzień mija szybko, a ja jedynie podkopuję je coraz bardziej, ale ani drgną. Zdaję sobie sprawę, że to już kres. Głębiej nie dostanę się używając jedynie murarskiego młotka. Ponieważ jestem niski, to w pozycji pionowej w mojej czatowni wystaję jeszcze od ramion w górę ponad ziemię. To właściwie wystarczy. Wielkie szczęście. Głazy nie zniweczyły moich planów. Jeszcze tylko poszerzę nieco całe stanowisko i wydłużę o parę centymetrów. Na świecie zapada zmierzch. Robi się coraz ciemniej. Stawiam rusztowanie z drutu a na całość naciągam folię. Wychodzę na zewnątrz. Tak. To mi się podoba. Niziutka kopułka prawie nie rzuca się w oczy. Jest mi po pas. Przy wcześniejszych budach ta wydaje się niepozorna. Niska, łatwa do zamaskowania, maleńka. A daje dwa razy tyle miejsca co poprzednie czatownie, a może nawet i więcej. Tak. Jestem bardzo zadowolony. Nie będę używał statywu w tych warunkach, lecz jedynie samą głowicę na kolumnie, do której kupiłem specjalny imak. Wspaniałe rozwiązanie zaproponowało Manfrotto. Wystarczy tylko wymodzić kawałek deseczki, żeby imak przymocować i wsunąć kolumnę do niego. Teraz jednak kończę pracę. Jeszcze tylko prowizoryczne maskowanie z traw i już jestem w drodze powrotnej do domu.

Dzień czwarty

Budowa czatowni zimowej czatowni 19 październik w odróżnieniu od poprzednich dni jest piękny. Chmury i deszcz gdzieś zniknęły bez śladu. Świat wokół wydaje się radośniejszy. Dzisiaj do domu wracam z pracy jak większość Polaków - parę minut po godzinie piętnastej. Nie spieszę się z wyjściem, ponieważ ten dzień jest wyjątkowo jasny. Niezbyt lubię taką pogodę jeśli mam w planach pracę w terenie. Ładna pogoda zachęca ludzi do wyjścia na spacer, tym bardziej, kiedy po dłuższym okresie szarugi są wręcz spragnieni słońca. Po godzinie szesnastej wsiadam jednak na rower i z plecakiem pełnym sprzętu wyruszam w drogę. Udziela mi się radosny nastrój. Wszędzie widzę ptaki. Wielkie stada kwiczołów i szpaków. Myszołowy wołające gdzieś wysoko w powietrzu, samca błotniaka stawowego, przecinającego mi drogę niskim, kołyszącym się lotem, sroki, sójki... wszędzie coś się dzieje. Wszędzie odgłosy... Budowa czatowni zimowej czatowni Wołają, ostrzegają, rozmawiają. Nie zdążyłem dojechać do lasu, kiedy na drodze spotkałem znajomych. Pogawędziliśmy trochę zbyt długo, po czym ruszyłem w swoją stronę szybszym już tempem, ponieważ słońce zaczynało horyzontu dotykać. Niestety zanim dojechałem na miejsce zrobiło się już całkiem słabiutkie, choć malownicze takie i ciepłe światło. Mi też jednak trochę go brakowało. Cóż... pomimo tego dzisiaj nie zrobię wiele. Wskakuję do środka czatowni i montuję deskę - mocowanie do kolumny. Potem jeszcze rzeźbię wgłębienie pod samą kolumnę i już na świecie zupełnie ciemno. Prawie nie maskuję budy. Wrócę tu przecież jutro rano, ponieważ w pracy wypada mi druga zmiana. Cholera trzeba było się uczyć więcej i skończyć lepsze studia, to pewnie dzisiaj miałbym więcej czasu. Chyba zamyśliłem się. A jeśli tak by się stało? Czy teraz budowałbym czatownię? Czy w ogóle bym fotografował przyrodę? Nie. Lepiej nie narzekać. Nie wiem co by było gdyby. Teraz chcę fotografować myszołowy, sójki i jastrzębie. Niech tak zostanie. Wsiadam na rower i wracam do domu. Budowa przedłuży się o jeden dzień.

Znowu się pomyliłem... 20 października nigdzie nie pojadę. Deszcz zasuwa jak nigdy. Ten wczorajszy dzień od razu jakoś mi nie pasował. Taki ładny, taki słoneczny. Nie chce mi się wstać. Lenistwo bierze górę. Czatownia stoi prawie nie zamaskowana... chyba się nie przejmuję. Komuż by się chciało w taką pogodę wychodzić z domu... jeśli nawet mi się nie chce? - Żartuję sobie w myślach. Nie. Pojadę jutro.

Dzień piąty

Budowa czatowni zimowej czatowni Budowa czatowni zimowej czatowni 21 październik. Deszcz ciągle pada, ale już nie tak intensywnie. Raczej na przemian. Uspokaja się, a czasem całkiem zanika. Przez chmury przebija jakieś światło. Mogę przypuszczać, gdzie znajduje się słońce. Nie ma sensu dłużej czekać. Mobilizuję się szybko i podobnie jak we wszystkie poprzednie dni powtarzam znaną mi już na pamięć drogę. Tym razem jadę do południa. Jest parę minut po dziewiątej. Niedaleko polnej drogi, na kępie tarniny w odległości może sto metrów widzę myszołowa. Nie mogę dostrzec czy mnie obserwuje, ale doskonale o tym wiem. Nie zatrzymuję się. Gdybym to uczynił, nawet z tej odległości spłoszyłbym go. Czuję, że jakby dokładnie je już znam. Nieraz wiem co zrobią obserwując jedynie ich zachowanie. To dziwne. Jakbym sam był jednym z nich...
Na miejscu szybko się rozkładam i przygotowuję do pracy. Dziś niedługo mi zejdzie. Budowa czatowni zimowej czatowni Może godzinka, może półtorej. Na miejsce przynoszę kilka większych wapieni. Przycisnę nimi folię, potem ją zamaskuję trawą i gałązkami tarniny, dzikiej róży i wszystkim tym, co znajdę w najbliższej okolicy. Robię także otwór, przez który wysunę obiektyw. Deszcz raz to wzmaga się, raz całkiem zanika. Folia już założona, kamienie leżą na swoich miejscach. Jeszcze kosmetyka, jeszcze ostatnie poprawki. Czatownia zyskuje ostateczny kształt. Teraz pozostało uporządkować okolicę przed czatownią. Sprowadza się to do wycięcia wszystkich suchych badyli i pożółkłych traw. Jest tego całkiem sporo. Trawę i susz wykorzystuję jako materiał maskujący. Rzucam go wprost na czatownię. Budowa czatowni zimowej czatowni Całość przyciskam gałęziami tarniny, dzikiej róży i innymi. Na koniec robię dwie wiązki traw, którymi wraz z gałęzią tarniny maskuję przód czatowni. Podczas fotografowania będę odejmował je odkrywając szczeliny obserwacyjne i szczelinę na obiektyw. Wraz z ukończeniem prac przy maskowaniu, pole walki również prawie zupełnie zostaje uprzątnięte. Tak. W tej grze to ja będę karty rozdawał. Ja muszę dyktować warunki. Przynajmniej taki mam zamiar. Jak wyjdzie? Życie nieraz już pokazało, że nie można wszystkiego przewidzieć. Zawsze znajdzie się jakiś haczyk. Jak to mówią: diabeł tkwi w szczegółach. Moje szczegóły próbuję dopracować tak, aby później nie było przykrych niespodzianek, których już wiele przeżyłem. Gra to okrutna. Jeśli się pomylisz, ponownie spróbować będziesz mógł za rok człowieku. Lepiej więc się nie pomyl. Myśl. Myśl. Budowa czatowni zimowej czatowni Staraj się przewidzieć jak najwięcej, aby potem tych przykrych niespodzianek było jak najmniej, a te miłe niespodzianki... aby można było wykorzystać w jak największym stopniu. Myśl. Stoję na środku pola. Nie zwracam uwagi na deszcz. Rozglądam się dookoła. Drzewa, krzewy, las. Oczami wyobraźni widzę nadlatujące drapieżniki. Prowadzę je zestawem 670mm. Widzę jak robią zwroty i lądują, walczą. Ale nie na takiej wysokości jak teraz stoję. Wszędzie jest biało, leży przynajmniej kilkanaście centymetrów śniegu. Tło nie jest takie zielone. Słońce świeci, ale nie jest takie wysokie, takie ostre. Jest zimno, a ja siedzę kilkanaście metrów dalej. Nikt o mnie nie wie, nawet wiatr i słońce, bo pojawiłem się tu, jak jeszcze spały. Tak, wszystko już przygotowane. Nic więcej nie zrobię. Włożyłem w to przedsięwzięcie całą swą wiedzę i doświadczenie. Całe serce. Nie szczędziłem sił. Nie bałem się ubrudzić. Nie bałem się przemoknąć do suchej nitki. To już jest koniec. Nic więcej nie mogę zrobić. Teraz moje zadanie ograniczy się do wyrzucenia zanęty. Muszą połknąć haczyk. A wtedy zacznie się nowy etap. Ten właściwy. Ten końcowy. Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Mam nadzieję, że niczego nie przeoczyłem, że przewidziałem tak dużo, jak dużo przewidzieć się dało. Mam nadzieję, że dobrze się przygotowałem do następnego etapu. Zerkam na zegarek. Za parę minut czternasta.




Dokładnie miesiąc przed moimi urodzinami - 25 października - pierwszy raz wynoszę mięso. Liczę, że na urodziny dostanę już pierwsze zdjęcia myszołowów.
Niestety do tego czasu wiele się jeszcze zmieni. Powróci ciepło i zrobi się prawdziwa wczesna jesień. Odłożę pisanie pamiętnika a jego karty zajdą kurzem.

Cała zanęta jaką wynosiłem szybko zaczynała się psuć. Ptaki, nie przyzwyczajone jeszcze, nie zajmowały się mięsem. Zawiesiłem więc nęcenie i wszelkie prace do tej pory.

Fotografia

Od ostatniej mojej wizyty okolic czatowni minęło prawie dwa miesiące. Zbliżały się święta, a ja jeszcze bez żadnych zdjęć. Sytuacja w domu i pracy również nieco się skomplikowała i teraz raczej z braku czasu nie odwiedzałem mojego małego królestwa, mojego małego raju. W końcu jednak, po bezśnieżnych, aczkolwiek dość mroźnych świętach wszystko się unormowało i jakby na życzenie spadł również śnieg. Mróz trzymał, więc nic nie zapowiadało, że szybko się stopi. Zacząłem regularnie zanęcać. Niestety. Sytuacja z zaniedbanym wcześniejszym nęceniem sprawiła, że warunki do fotografowania drapieżników zrobiły się fatalne. Ptaki nie przyzwyczaiłem do odwiedzania tego miejsca w szukaniu pokarmu. Na dodatek mróz był tak silny, że wszystko co wynosiłem w mgnieniu oka zamieniało się w kamień. W takich warunkach, jedynie prawdziwa padlina dzika, sarny czy jelenia byłby najlepszym rozwiązaniem. Na dodatek skrawki mięsa, które wynosiłem wciąż zasypywał świeży śnieg. Nie mogłem sobie podarować. Jeśli przyzwyczaiłbym ptaki wcześniej, już prawdopodobnie robiłbym zdjęcia, a tak? Pozostały tylko pytania bez odpowiedzi. A może jak zwykle złe miejsce wybrałem? Może ptaki czegoś się tu obawiają i nie chcą zlatywać? Może znalazły inną padlinę w pobliskich lasach? Niczego nie byłem pewny.
W końcu jednak mróz nieco zelżał. Drogi ogarnęły odwilże i gołoledzi na przemian. Temperatura oscylowała blisko zera a zmrożony grunt dobrze trzymał śnieg. To jest moja szansa. Już prawie straciłem nadzieję. Już się zastanawiałem nad sensem pracy włożonej w budowę domku - czatowni. Już układałem w głowie plan pisania pamiętnika za rok z zaimplementowanym tekstem, który do tej pory napisałem. Jeśli jednak wszystko pójdzie dobrze, szczęście dopisze, niczego nie będę musiał przekładać na rok następny. Wynoszę więc mięso i czekam. W końcu, podczas kolejnych odwiedzin okolicy czatowni widzę odbite ptasie odciski na śniegu. Jest ich całkiem sporo. Szukam śladów piór i odchodów tak charakterystycznych po bytowaniu myszołowów, ale niczego nie znajduję. Widzę co prawda małe, pojedyncze kupki, ale to nie myszołowy. Pewnie sroki. To nic. Świeży śnieg mógł skutecznie zakryć wszystkie ślady, a pióra, jeśli w ogóle jakiś były mógł zdmuchnąć silny wiatr. Wiatr wieje wciąż ze wschodu. Niekiedy bardzo silny, bardzo mroźny to wiatr. Po resztkach mięsa widzę jednak, że wzięły się za nie większe ptaki. Myszołowy wciąż się odzywają niewidoczne w szerokiej ścianie lasu przede mną. One już wiedzą. Nie ma na co czekać. To już przecież styczeń, nigdy jeszcze tak późno nie zaczynałem. Kiedy tylko będę miał wolne w pracy, od razu biorę się za zdjęcia.

Dzień pierwszy

Wewnątrz czatowni Zegar w telefonie uruchomił pobudkę. W pokoju rozległ się znienawidzony przeze mnie dźwięk. Jeszcze po omacku odnajduję bezduszną i bezwzględną kupę tranzystorów i uciszam tą piekielną maszynę do tortur. Kurde jak wcześnie. Chyba jeszcze przymknąłem oczy na pięć minut, ale już nie zasnąłem. W końcu dotarło do mnie, że najwyższy czas wstawać. Nastawiam czajnik na herbatkę, robię sobie śniadanie, odpalam samochód żeby złapał temperaturę. Przygotowuję termos, wskakuję w ubrania i o 5.05 jestem już w drodze. Niedługo muszę jechać, jednak kiedy zostawię samochód, będę za to musiał jeszcze dojść pieszo na miejsce, co zabiera mi zwykle pół godziny. Z tak ciężkim plecakiem będę pewnie wlókł się sporo dłużej. Ze czterdzieści minut, albo i więcej. Na sobie mam jedynie podkoszulek, golf i podróbę polara. W plecaku resztę ubrań - polar, bluzę i ciepłą, choć całkiem już starą kurtkę. Pomimo mrozu, nie czuję zimna. Wysiłek daje szybko znać o sobie. Nie spieszę się. To podstawowy błąd. Kiedy człowiek przemoczy swoim potem podkoszulek, później robi się tragedia. Pot zamarza i paruje, jak pająk soki ze swojej ofiary, parujący i zmarznięty pot wysysa ciepło z człowieka. Specjalnie wstałem wcześniej, żeby się nie spieszyć. Idę prawie spacerkiem. Drogę przebiega mi zając. Pomimo tego że noc, na śniegu odbijającym łunę z pobliskiej miejscowości dobrze go widzę. Nie jestem przesądny, ale dla lepszego samopoczucia biorę to zdarzenie za dobry znak. W końcu docieram na miejsce. Wokół ciągle jeszcze noc. Podchodzę do wyrzuconego mięsa i zauważam, że jest prawie nietknięte. Ogarnęło mnie zwątpienie. Wewnątrz czatowni Czyżbym jednak pomylił się w ocenie sytuacji? Cholera, żeby choć sroki nie zawiodły. Jeśli za nimi nie przyleci myszak, to chociaż z nimi się pobawię. Ze zobojętnieniem wykładam porcję mięsa. Potem udaję się kilkanaście metrów dalej, w stronę czatowni. Nie byłem w niej od ponad 2 miesięcy. Śnieg kompletnie zasypał wejście i wszystkie szczeliny. Nie mogę odnaleźć niczego. Ani zamaskowanych szczelin, ani wejścia do środka. Bryły lodu na każdej gałązce sprawiają, że wszystkie mają swój ciężar i wszystkie biorę za prawdziwe krzaki. W końcu jednak się udaje. Jestem w środku. Zakładam czołówkę, rozkładam sprzęt, czuję jak ciepło jest w tym malutkim pomieszczeniu. Śnieg dodatkowo uszczelnił wszystko i kompletnie nie czuję wiatru, jedynie go słyszę. Już na samo to robi mi się bardzo ciepło. Mogę wstać, wyprostować nogi, mogę usiąść, mogę wszystko. Ciekawe, czy naprawdę będzie tu ciepło? Ale to dopiero okaże się za kilka godzin. W końcu siadam wygodnie i czekam. Mijają kolejne minuty i na zewnątrz robi się całkiem widno. Niczego nie słyszę. Ani srok, ani wołania myszołowów. Już po siódmej. Zawsze o tej porze już były... w końcu jakby znajomy terkot. Sroka? Przysłuchuję się bardziej. Tak! Sroka. Zerkam przez szczelinę. W końcu nadlatuje. Nawet dwie, a po chwili kolejne dwie. Zerkam na wskaźnik ekspozycji w aparacie. Przysłona otwarta na maksa, ISO wysokie a czasy i tak porażająco długie. Tak to jest z tanim sprzętem. Teraz nie zrobię akcji. Statyczne zostają. Kiedy tak bawię się ze srokami, kątem oka zerkam wielkie skrzydła w pobliżu. Przerzucam błyskawicznie wzrok. Myszołów w locie Jest! Jest myszołów! Tak nagle się pojawił, bezgłośnie! A więc jednak będą zdjęcia! Czasy wciąż bardzo długie, dochodzące do 1/50 na cieniach przy ekspozycji -1,5 EV. Mrok. Siadam i spokojnie czekam na lepsze światło. Jak będę miał choć trochę szczęścia to przyleci i drugi. I rzeczywiście. Nie długo czekam na kolejnego. Siada na pobliskiej sosence. Jestem już tak spragniony widoku myszołowa, że robię mu całkiem pokaźną sesję, którą w domu pewnie wywalę do kosza. Teraz jednak nie myślę nad tym. Jest dobrze. Na dworze szybko się rozjaśnia. 1/100, 1/250, w końcu 1/320 na śniegu ze wskaźnikiem +2 EV. Obniżam ISO na 400. obserwuję już cztery myszołowy! Nie spodziewałem się aż tylu. Nie odzywają się. Siedzą na pobliskich drzewach. Słyszę tylko te najbliższe. Cichutko kwilą i przyglądają się tym co jedzą. Robię jeszcze kilka klatek krajobrazowych. Zaczyna się ruch. Zniecierpliwione i chyba nieźle poirytowane gramoleniem się tych co przy jedzeniu, podlatują coraz bliżej. Robię coraz dynamiczniejsze klatki. Nagle jeden z dalej siedzących, poderwał się do lotu i obrał kurs na nęcisko. Łapę go w ostatniej chwili i robię krótką serię. Jest pierwszy dobry dolot! Na LCD pięknie to wygląda. Robię się zadowolony. W międzyczasie dolatują kolejne ptaki. Jest już sześć drapieżników i cała sterta srok. Podkradają mięso i przeszkadzają myszołowom. Ciągną je za pióra w ogonie i skrzydłach. Między ptakami dochodzi do krótkich spięć, ale nadzwyczaj solidarnie się zachowują. Jedynie czasami unoszą skrzydła w geście ukazania swojej wielkości sąsiadowi, który zbliżył się za bardzo. Niestety stanowisko muszę dopracować. Nisko położony obiektyw nad ziemią daje mi dobrą perspektywę i głębię, ale sprawia też, że widzę sporo mniej, jeśli chodzi o dół, ponieważ obraz zasłania mi zaspa śnieżna. Teraz jednak interesują mnie ptaki w locie. Poluję na dobry kadr z tego działu.
Biegnąca sroka Najedzone ptaki odlatują kilka metrów, aby oczyścić dziób i przeprowadzić pobieżną toaletę. Korzystają przy tym dość często z konara, który wkopałem obok. I z niego udaje mi się czasem zatrzymać ciekawy, dynamiczny kadr. Robi się już bardzo tłoczno. Siedem myszołowów, stado srok a także i kruki, które jednak nie zlatują. To niezwykle inteligentne ptaki. Z nimi zawsze mam problem. Potrafią godzinami przesiadywać i przyglądać się sytuacji, przy czym niemal zawsze odnajdują mój obiektyw. Tak czuję. Kiedy już jakieś podlecą, zawsze wpatrują się w miejsce, w którym jestem ukryty. W ubiegłym roku zrobiłem ładne, dynamiczne zdjęcie kruka w locie, ale pech chciał, głowę zasłoniła mu przelatująca sroka. Zobaczymy jak będzie w tym roku. Jednak przydałaby mi się dłuższa ogniskowa... Teraz kruki czują pewien dyskomfort. Tylko nie wiem czemu. Czy to na widok mojego obiektywu, czy na widok już całkiem pokaźnej zgrai myszołowów. W oddali widzę sylwetkę dużego ptaka - nadlatuje kolejny. Jest jeszcze bardzo daleko i leci wysoko ponad lasem. Podrywający się do lutu myszołów Zbliża się prosto w moim kierunku. W końcu odchylam zestaw w górę i łapę sylwetkę myszołowa. Domyślam się, że przeleci nade mną, ale ten nagle gwałtownie składa skrzydła w charakterystyczne "V" i bardzo dynamicznie obniża lot. Ledwo nadążam, próbuję go nie zgubić. Momentalnie wpada z jasnego nieba w ciemne tło drzew i łąk w oddali. Intuicyjnie puszczam autofokus. W wizjerze miga ciemna mozaika tła. Drapieżnika trzymam jeszcze resztkami umiejętności w celowniku, ale za nisko. Widzę jak w mgnieniu oka jego obraz robi się coraz większy a ja wciąż jeszcze nie wyostrzyłem. Ciągle próbuję opanować sytuację. Wtem rozkłada szerokie skrzydła tuż nad ziemią i wyhamowuje. Jak szarpnięcie w samochodzie podczas hamowania - tutaj dzieje się ze mną to samo. Jego obraz przeskakuje na górę kadru. Za wysoko. Odbijam i aktywuję autofokus. Łapie. W końcu wypuszczam w jego stronę krótką serię, ale odnoszę wrażenie, że za późno. Po wszystkim zerkam na LCD. Obciąłem palce - lota na skrzydłach. Nie dosyć że za późno, to jeszcze skopałem. Ale zrobił tak gwałtownie ten manewr, że nie potrafiłem dobrze poprowadzić. Przynajmniej jeszcze nie potrafię.
Myszołów w locie Obserwując kruki siedzące w oddali, kątem oka - z prawej - dostrzegam ruch. Poderwał się kolejny. Odwracam się, kierując w jego stronę trzysetkę. Mam! Jest jeszcze daleko, ale zbliża się dość szybko. Przemyka nisko między krzewami i drzewami na ciemnym ich tle. Jeszcze nie aktywuję autofokusa. Gdybym teraz to zrobił, na pewno punkty przechwyciłyby ostrość z mniej dynamicznych elementów tła. Już się tego nauczyłem i omijam to intuicyjnie. Czekam aż wyjdzie na czysto. Prowadzę więc niewyraźną sylwetę w celowniku. W końcu niknie za większym krzewem iglastym i po ułamku sekundy wyłania się z drugiej strony. Już nic go nie zasłania i jest całkiem blisko. Aktywuję autofokus. Namierza go błyskawicznie i pewnie trzyma. Myszołów powoli wytraca prędkość płynąc przy tym na niskim pułapie. Naciskam spust. Migawka pracuje. Raz, dwa, trzy, odstęp. Wychyla się i ostatecznie hamuje pięknie się przy tym odsłaniając. Kolejna seria leci już w jego kierunku. Usiadł. Zerkam na LCD. Dla dzisiejszych ujęć opłacało się włożyć cały trud w czatownię i spędzić te kilka godzin w sześciostopniowym mrozie.
Potem rejestruję jeszcze kilka innych ujęć na ziemi i kruka, który podleciał blisko czatowni, niestety na tle nieba i w całkiem nieładnym ułożeniu.
Mój czas dobiega końca. Wiem, że nie powinienem wychodzić i gdybym nie musiał, nie wychodziłbym stąd. Trochę źle to zaplanowałem. Niestety spłoszę ptaki. Muszę tylko wymyślić, jak to uczynić z dala od swojego ukrycia. Już wiem, że szelest i inne dość głośne odgłosy z czatowni nie wpływają na ptaki w bardziej stresujący sposób. W ubiegłym roku przetestowałem okrzyki i inne hałasy. Nie ma więc większej obawy. Jak tylko niepostrzeżenie oddalić się od nich? To już nie takie proste, bo one widzą o wiele lepiej niż słyszą i to wzrokowi głównie ufają i na nim się opierają. W końcu - jednak najciszej jak potrafię - wyczołguję się z czatowni. Od ptaków dzieli mnie kępa tarniny szczelnie zasnuta śniegiem.
Myszołów w locie Myszołów w locie Leżąc tak, dostrzegam przez krzaki piękny, na drugą ich stronę tunel. Moje wyjście ewakuacyjne. Moja ukochana, ostatnia deska ratunku. Idź w stronę światła, pomyślałem sobie jeszcze zanim zacząłem się podczołgiwać. Kiedy stałem, nigdy wcześniej go nie widziałem. Teraz, kiedy jednak leżę... świat z tej perspektywy jest zupełnie inny od ludzkiego. Będzie ciężko, bo od pokrywy śniegu do gałęzi jest może ze 30 cm. Jednak zapadam się w nim kolejne 30 cm i tak, powoli przesuwam się na drugą stronę kępy. Zaczepia mnie po drodze niezliczona ilość kolców, ale jakoś uwalniam się od nich i w końcu wychodzę po drugiej stronie. Jestem. Jeszcze na czworaka odchodzę kilka metrów, po czym wstaję i ruszam w stronę ptaków tak, jakbym szedł już od dawna.
Na mój widok wielkie poruszenie. Wszystko strzela ku górze jak sztuczne ognie. Dochodzą mnie najróżniejsze dźwięki. Terkot srok, pisk myszołowów, krakanie kruków. Domyślam się, że to przekleństwa. Cóż... trudno chłopaki i dziewczyny. Koniec tych przepychanek na dzisiaj. Po chwili z powrotem wracam do czatowni i zbieram sprzęt. Wracam do domu.

Dzień drugi

Wewnątrz czatowni Po ostatnich doświadczeniach, tego dnia pozwalam sobie na odrobinę luksusu - śpię piętnaście minut dłużej, jako że poprzednio miałem sporo zapasu. Jak zwykle wstaję ociężale. Torturowane bezwzględną kupą tranzystorów ciało toczy negocjacje z wchodzącym na wyższe częstotliwości, budzącym się umysłem. Dzisiaj sobie odpuśćmy, na dworze takie zimno, zimniej niż ostatnio. Pozostańmy tutaj, w tym ciepłym i przytulnym miejscu. Zamknij tylko oczy. Tylko to jedno zrób. Chyba dałem się namówić ale za chwilę jakby koszmar ogarnia zasypiające ciało. Jakiś strach czy lęk, nie wiem. W każdym bądź razie bardzo nieprzyjemne odczucie. Zawsze tak mam, kiedy wiem, że muszę wstać. Śni mi się że wstaję od nowa, na coś nie zdążam, jakieś niestworzone rzeczy. W końcu naprawdę się budzę. Ocieram oczy i staję na nogi. Powtarzam znane mi na pamięć czynności. Mroźne, rześkie powietrze wprawia całą świadomość w stan doskonałej stabilności. Już nie czuję smutku i niechęci do zimna. Przepełnia mnie raczej radość z szykującej się, nowej przygody. Spotkania z tymi wielkimi drapieżnikami, które tak bardzo mnie urzekają swoim wdziękiem i gracją w locie. Wszystko przebiega zgodnie z planem i na miejscu jestem tak jak przewidywałem. Rozkładam sprzęt, ustawiam wstępną ekspozycję stawiając ją na ISO 500. wygodnie siadam i czekam, popijając herbatkę z termosu z sokiem malinowym. Po siódmej wyglądam przez szczeliny. Myszołowy już są. Nawet nie słyszałem jak przyleciały. Trochę to dziwne, ponieważ do tej pory zawsze już z daleka obwieszczały swoje przybycie głośno nawołując długim, miałczącym głosem. Na dworze dopiero się rozwidnia. Nawet nie próbuję sprawdzać czasów. Siadam z powrotem na siedzisku i chyba zamyślam się trochę...
Podczas gdy jedne ptaki kończą jeść i odlatują, kolejne je zastępują. Niektóre podlatują całkiem blisko, jakby dokładnie pilnując swojego miejsca w kolejce, inne nadlatują z dalszych stanowisk. Trochę mnie to śmieszy. Czy te blisko, czy te daleko... wszystkie siedzą na samych czubkach okolicznych drzew, jak gwiazdy na świątecznych choinkach. Przyleciały także znajome kruki. Sroki działają już od dawna. Dzisiaj ptaki są bardziej agresywne. Nie wszystkie czekają na swoją kolej. Zlatują na ziemię i dochodzi do bójek. Czasem nawet trzy ptaki biorą udział w tych potyczkach. Zdaje mi się, że niektóre rozpoznaję jeszcze z poprzedniego roku. Atmosfera robi się coraz bardziej gorąca. Widzę, jak i światło przybiera na swej mocy. Lądujący myszołów Myszołów w locie Choć zachmurzony to dzień, światła i tak wystarcza na postawienie prawidłowej ekspozycji na śnieg przy ISO 400 i wciąż go przybywa. W końcu zmniejszam ISO do 320 a czasy sięgają 1/1000 przy wskaźniku +1 i 2/3. nie potrzeba mi aż tak szybkiej migawki, więc lekko przysłaniam szkło do f/6,3 a potem jeszcze bardziej. Jest mi to potrzebne, ponieważ fotografuję z konwerterem a to jak wiadomo nie odbija się na obrazie obojętnie. Ciągle nie mogę zrobić dobrego zdjęcia i zaczynam się zastanawiać dlaczego. Wciąż gubię ostrość i nie mogę sobie poradzić z nadlatującymi ptakami. Oczywiście główne podejrzenia spadają na śnieg, coraz silniej padający z nieba i w coraz większej postaci. Nie mylę się. Z tymi dziwacznymi warunkami zetknąłem się tak naprawdę po raz pierwszy. Jakoś do tej pory zawsze kiedy robiłem zdjęcia, śniegu nie było. Jest ciężko. Prowadząc drapieżnika w locie autofokus mam uruchomiony i słyszę jak pracuje. Nagle robi się cisza. Mechanizm trzyma pewnie ostrość, tyle że nie na celu. Po prostu zatrzymuje się w miejscu utrzymując w ostrości płaszczyznę z płatkami śniegu, podczas gdy ptak wylatuje z zasięgu ostrości. Potem nagle budzi się i szuka nie wiadomo czego. Muszę więc słuchać szumiącego napędu i gdy ten przestaje pracować, próbować aktywować go od nowa, jednocześnie nie puszczając kadru z ptakiem. Często AF rozjeżdża się zupełnie i przestaję widzieć cokolwiek. Intuicyjnie prowadzę zestaw z przesuwającym się celem, ale na dłuższą metę zwykle przegrywam, gubię gdzieś kadr zupełnie. Myszołów w locie Wiele ujęć tracę. Kiedy nie nadlatują ptaki, na ziemi często dochodzi do bójek. Ostatnio co prawda próbowałem zlikwidować zaspę śniegu zasłaniającą mi dół kadru oraz suche trawy szpecące obraz, jednak jak się okazało nie w tym miejscu co trzeba i dziś znowu się z nimi zmagam. Obraz z żabiej perspektywy jest zupełnie inny od tego, który znamy. Tutaj wszystkie odległości trudniej się ocenia. Pomimo setek ujęć, nie mogę także uwiecznić dobrej akcji. Przede wszystkim dlatego, że ptaki są za blisko. Na myszaka z rozpostartymi skrzydłami jest ok, ale już dwa mieszczą się z trudem, a najczęściej nie mieszczą się wcale. To też będę musiał poprawić.
Wtem, z oddalonej sosny rusza myszołów. Koszącym lotem szybko schodzi ku ziemi i tak kontynuuje lot prosto na mnie. Wycelowuję i szybko go namierzam. Autofokus trzyma trochę niepewnie. Często odskakuje i cofa się, jakby wciąż szukał. Ptak podlatuje spokojnie, wychyla się i ląduje. Są pierwsze w dniu dzisiejszym trafione ujęcia! Ładnie wyszedł na tle tego śniegu. I to jest ta dobra strona całej śniegowej sytuacji. Poprawia mi się humor. Jeszcze mam pomysł, żeby ograniczyć punkty autofokusa do jednego, bo tylko taką mam możliwość w 40D ale w końcu nie decyduję się na to. Zanim zdążyłem przemyśleć pomysł z polami ostrości, ruszył kolejny, nie czekając na swoją kolej. I tego udaje mi się zatrzymać w czasie i przestrzeni. Dochodzi do konfliktu między ptakami. Pierwszy ustępuje dość szybko i przesiada się na najbliższe drzewo. Nagle... wszystkie sroki strzelają w górę. Często zdają się tak robić, ale tym razem nie wracają. Siadają na okolicznych, bardziej oddalonych drzewach. Domyślam się, że chodzi o jastrzębia. Po parunastu minutach sytuacja jednak wraca do normy. Może to nie jastrząb?
Rejestruję kolejne doloty, ale już nie tak dobre. Kilka ujęć psuję całkowicie ze względu na fatalne warunki. Podoba mi się ten śnieg ale jednak strasznie utrudnia pracę. Radzę sobie jak mogę. Wiele klatek przepada. Próbuję także sił z krukiem, który jak zauważyłem podleciał na bliższą sosnę. Po chwili wzbił się znowu w powietrze i obrał kurs prosto na mnie. Muszę powiedzieć, że się zdenerwowałem. Jeśli myszołowy fotografuję już bez większych emocji, to czarne ptaki wzbudzają we mnie adrenalinę. Z tym padającym śniegiem sytuacja robi się naprawdę trudna. Mechanizm ostrzący jakby nie widział żadnego kontrastu do samego końca. Zaciął się w sobie i niestety straciłem kolejną akcję z krukiem w roli głównej. Ogarnęła mnie złość. Pewnie przez tą adrenalinę nie potrafiłem poradzić sobie z tą sytuacją. Czuję się zawiedziony. Nagle... spostrzegam dziwnego osobnika. Ma prawie zupełnie jasne, kremowe upierzenie. Tylko gdzieniegdzie na skrzydłach i głowie przebijają brązy. Takiego jeszcze nie widziałem w tej okolicy. Już przestałem je liczyć. Chyba mam ponad dziesięć ptaków. Przylatują i odlatują. Ciągle nowe sylwetki się przewijają. Nie czekając zbyt długo poderwał się do lotu w moim kierunku. Przestałem sobie zawracać głowę nieudanym krukiem. Ptak szybuje obniżającym się lotem dość wolno. Autofokus trzyma znowu niepewnie. Myszołów w locie Myszołów w locie W końcu wyhamowuje i robi wspaniały zwrot odsłaniając się w pełnej krasie. Przez ułamek chwili widzę piękne, ciemne wzory na wielkiej, szerokiej i jasnej sylwetce myszołowa. W tym momencie ostrość rozjechała się zupełnie szukając czegoś gdzieś bardzo daleko. Przysiadłem jeszcze nie za bardzo zdając sobie sprawę z tego co się właśnie stało. Czuję, jak ogarnia mnie fala złości i bezsilności. Robię się zdezorientowany, zły i smutny na przemian. Ta cholerna czterdziestka... - spojrzałem złowrogo na aparat. Oczami wyobraźni już po nim skakałem, wyobrażam sobie jak wylatują z niego te wszystkie sprężyny i trybiki. Od razu zrobiło mi się nieco lepiej. Rzeczywistość okazałaby się bardziej okrutna. Nic by z niego nie wyleciało, bo jest kupą tranzystorów, jak wszystko w dzisiejszym świecie. Tak. Mamy już za sobą erę kamienia, żelaza i brązu. Teraz żyjemy w erze tranzystorów, uzależnieni od krzemowego "tak" albo "nie". Siedzę jeszcze tak trochę. Czuję, że ręce mam w pięści zaciśnięte. Został w pamięci ułamek chwili. Wspaniały myszołów. Prawdopodobnie najlepsza klatka w życiu. A że dokładnie nie mogę jej sobie wyobrazić, bo chwila ta trwała zbyt krótko, jednym z najpiękniejszych widoków pozostanie zamieniając się w legendę, którą pewnie będę wspominał do końca życia w opowiadaniach... wstaję w końcu, biorę się w garść. Będą jeszcze okazje. Obserwuję białego ptaka, który jak na złość wylądował tam, gdzie zaplanowałem, na wkopanym wcześniej konarze. Po chwili jednak wzbił się w powietrze i poleciał w swoją stronę. Nie zrobiłem nawet marnego ujęcia.
Na szczęście pozostałe ptaki ciągle dopisują. Przylatują i odlatują następne, walczą, pozują. Zapominam o nieudanej akcji. Rejestruję naprawdę dobre, kolejne doloty. Wtem... sroki znowu strzelają w górę a zaraz za nimi widzę szybko nurkującego drapieżnika. Przecina łukiem przestrzeń nad nęciskiem i wzbija się w powietrze, kierując się ku najbliższemu drzewu. Charakterystyczny lot. Walczące myszołowy Walczące myszołowy Kilka silnych uderzeń, chwila swobodnego lotu. Jest jastrząb! Usiadł. Kieruję obiektyw w jego stronę. To młody ptak, pewnie dlatego atak na sroki zakończył się niepowodzeniem. Nie siedział zbyt długo. Poderwał się znowu i skierował się ku krukom, dręczyć jednego z nich. Ale czarne ptaki nie boją się go. Szybko organizują się i odpierają atak samotnika. Osaczają go. Teraz prześladowca staje się prześladowanym. Wszystkie trzy ptaki przenoszą się na oddaloną sosnę. Kruki trzymają młodego jastrzębia krótko. Jeden obserwuje, drugi naciera. Po kilku pętlach zakończonych nurkowaniem w stronę jastrzębia, w końcu ten musi uciekać. Kruki ruszają za nim. Wszystkie nikną gdzieś w oddali. W międzyczasie myszołowy nie zwracają uwagi na jastrzębia. Kontynuują swoje przepychanki. Rejestruję kolejne bardzo dobre klatki. Działają na mnie wręcz kojąco. Udaje mi się zrobić myszołowa podlatującego do najbliższego mnie drzewka. Nawet nie zdążyłem zweryfikować ujęcia, kiedy widzę jak zbliżają się następne. Jeden z nich poderwał się i ku mojej radości, bardzo wolno i nisko zaczął zbliżać się do mięsa. Nie mam problemu z prowadzeniem go. Właściwie stało się to jakby rutyną. Pamiętam czasy, kiedy podobne widoki wywoływały we mnie dreszcze. Emocje nie pozwalały panować nad sobą a tym bardziej nad sytuacją. Miotałem się, gubiłem obraz. Teraz, spokojnie, bez nerwów. Przyglądam się wspaniałej sylwetce ptaka. Podziwiam go. Widzę, jak lecąc, rozgląda się na boki, uchyla głowę w górę i w dół, nasłuchuje. To nie manekin. Kontroluje sytuację, tak jak ja kontroluję. Wcześniej tego nie widziałem. Nie mogłem się skupić na obrazie. Teraz nawet widzę jak mrugają powiekami. Czuję, jakbym leciał razem z nim. Decyduję się w końcu na strzały. Drapieżnik wygląda naprawdę wspaniale. Urzeka mnie gracja z jaką się porusza w powietrzu. Ląduje a ja nie przestaję fotografować. Są piękne ujęcia! Już całkiem mi przechodzi. Znowu czuję się wspaniale!
Walczące myszołowy Potyczka jastrzębia z krukami Zimowa czatownia Podlatuje także kolejny, jasny osobnik. Różni się jednak od pierwszego bardziej regularnymi wzorami i większą ilością ciemnego upierzenia. Jest bardzo agresywny. Szybko sfruwa na ziemię i opanowuje sytuację. Odpędza nawet Iksińskiego, ponieważ niektórym dałem już ksywki. Iksiński ma szczególnie regularne rysy i wzory na głowie. Kiedy patrzy mu się prosto w oczy, zauważyć można jasne brwi i jasne akcenty zbiegające się na żółtej nasadzie dzioba, który jest wyjątkowo regularny, wielki i bez wątpienia mocny i ostry. Całość układa się pięknie w niezwykle wyraźny symbol litery "X". W odróżnieniu od Ciemnego, Iksiński jest bardzo agresywny, nie daje szans nikomu. Teraz jednak, kiedy pojawił się ten tajemniczy, jasny osobnik z równie regularnymi wzorami, sytuacja odmienia się. Iksińskiemu wszystko wymyka się spod kontroli. Chyba sam jest rozczarowany takim obrotem spraw, ponieważ wciąż nie odpuszcza. Trwają zaciekłe walki. Szala przechyla się różnie na obie strony. W końcu jednak Iksiński ustępuje. Nie mogę oderwać oczu od jasnego myszołowa. Jest taki inny od tych, które do tej pory fotografowałem. W czatowni tego nie zauważyłem, dopiero w domu spostrzegłem, że miałem do czynienia z myszołowem włochatym. Z dwoma myszołowami włochatymi dokładnie. Samcem i samicą, które można między innymi odróżnić po rysunku na sterówkach, gdzie samica ma wyraźny jeden, szeroki, czarny pas na ich końcu a samiec taki sam i przynajmniej jeden wąski. Oczywiście cechami tymi odznaczają się osobniki dorosłe. A zaintrygowały mnie ich właśnie opierzone aż po palce skoki. W międzyczasie spostrzegłem, że od północnej strony nadlatuje zupełnie jasny znajomy. Szybuje w moją stronę, wysoko ponad drzewami. Szybko go namierzam i wyostrzam obraz. Na tle jasnego nieba autofokus nie ma z nim trudności. Ptak powoli obniża lot i rozgląda się. Chce się rozeznać w sytuacji na dole. Niestety omija konar, na którym lądował ostatnio i obiera najbliższą mnie sosnę. Jest na dobrym, ciemnym tle, kiedy robię mu pierwsze zdjęcia. Potem tracę go z ostrości, ale namierzam znowu. Robię kolejne zdjęcia, jednak nieco za późno. Na dole dzieje się bardzo dużo. Myszołowy walczą. Rejestruję setki ujęć ale wciąż nie mogę zmieścić obu ptaków w klatce. W końcu udaje się! Iksiński powala na ziemię włochatego i unosi nad nim skrzydła. Jednak ten jest niezwykle sprawny. Potrafi odwrócić się do góry szponami w jednym podskoku i znowu odzyskuje przewagę. Jestem pełny podziwu dla umiejętności tego ptaka. Iksiński znowu odchodzi na bok i obserwuje. Do walki z włochatym dołącza się zupełnie jasny myszołów ale nie daje rady i szybko rezygnuje. Dolatują także kolejne, jednak i one długo nie wytrzymują. W końcu, po burzliwym jedzeniu włochaty wreszcie odstępuje stołu i odlatuje. Akcja toczy się dalej. I tak aż do samej godziny szesnastej piętnaście, gdy jak z zegarkiem w ręku odlatuje ostatni myszołów. Kiedy wychodzę z czatowni, na świecie jest już szarówka i z każdą minutą robi się coraz ciemniej. Pustki. Robię ostatnie zdjęcia czatowni z lampą, składam sprzęt i powoli zbieram się w drogę powrotną. Nie zmarzłem pomimo dziewięciostopniowego mrozu. Kiedy dotarłem do samochodu, świat ogarnęły zupełne ciemności. I tak dobiegł kolejny dzień moich zmagań w zimowej czatowni.

Dzień trzeci

Przygotowania Jak do tej pory nie mogę narzekać. Praca idzie sprawnie. Miejsce również wydaje się odpowiednie. Dzięki niemu dostałem już całkiem przyzwoite, dynamiczne dokumenty. Zaczynam jednak odczuwać niedosyt ze względu na brak jasnych i czytelnych zdjęć przedstawiających potyczki drapieżników. Ostatnim razem, po skończonej pracy próbowałem zlikwidować śnieżne wzniesienie przed obiektywem i mam nadzieję, że to mi się udało. Muszę także jeszcze zwiększyć dystans do wynoszonego mięsa o jeden, może dwa kroki i wszystko powinno pasować idealnie. Zanim jednak znów wybiorę się na zimowe łowy, wpierw muszę odbębnić trzy dni w pracy. Nie mogę doczekać się wolnego. Wreszcie! 23 styczeń zapowiada się bardzo pięknie. Wieczorem pakuję się i sprawdzam wszystko jeszcze raz. Jutro będzie zimno. - 20 stopni zapowiadają wszystkie prognozy. Mam nadzieję, że wytrzymam. Mam nadzieję, że wytrzymamy - spoglądam niepewnie na aparat. To będzie dla niego prawdziwy test.
Wreszcie rano, a właściwie to chyba jeszcze noc bo o 4.30 wszyscy smacznie śpią w najlepsze, i tylko od czasu do czasu ciszę przerywa szum samochodu za oknem, ale bardzo rzadko. Piję herbatę, jem śniadanie, wychodzę. Jak fala uderzeniowa przeszywa mnie zmrożone, duszące powietrze. Nos skleja mróz, śnieg pod nogami głośno skrzypi. Pomimo niskiej temperatury (-22 stopnie) na sobie mam jak zwykle niewiele ubrań. Po opuszczeniu auta szybko rozgrzewam się i w ogóle nie czuję zimna. Po raz pierwszy na miejsce doszedłem zupełnie nie spocony. Nie spieszyłem się co prawda, ale za każdym razem przecież się nie spieszę. Do tej pory jednak zmęczenie zawsze dawało się we znaki bardziej niż niska temperatura, więc okryte balastem plecy robiły się zwykle wilgotne od potu. Dość rozmyślania! Wykładam mięso i zakładam gumowe rękawiczki. Kiedy będę mocował je do gruntu chcę utrzymać suche ręce. To ważne, żeby nie przemoczyć ich wilgotnym i ociekającym czerwoną cieczą mięsem. Przy takim mrozie potem trudno się rozgrzać, a zmarznięte ręce utrudniają pracę. Stoję więc na środku pola i przebieram się, zakładam resztę ubrań. Mróz skleja nozdrza, wdychane powietrze podrażnia gardło. Schylam się i zabieram za przypinanie przynęty do ziemi za pomocą grubego kawałka drutu ale... co to? Nie mogę oderwać mięsa od podłoża. Przymarzło! Podwadzam je i odrywam. Przestraszyłem się nie na żarty. Co to będzie przy takich warunkach? Jak ja to zniosę. Jak aparat to zniesie!? Trochę niepewnie, wreszcie odchodzę w kierunku czatowni. Te kilka chwil przy mięsie i przebierając się starczyło, abym zaczął odczuwać przeszywające zimno. Chyba nie da się opisać tego miłego uczucia, kiedy w końcu znalazłem się wewnątrz czatowni. Tak cicho i bezwietrznie, prawie jak we własnym pokoju! Choć szron na ściankach o grubości centymetra, a niektóre szpiczaste kolce z lodu, którymi są najeżone te ścianki dochodzą do kilku centymetrów, to i tak miejsce to sprawia wrażenie naprawdę bardzo ciepłego. Rozkładam sprzęt. Wreszcie na koniec odkręcam termos i delektuję się gorącą herbatką z sokiem malinowym. Z dużą ilością soku malinowego. Potem owijam się w koc i zapadam w drzemkę.
Walczące myszołowy Miałem już miękkie światło i zachmurzone niebo. Miałem już śnieg i wiatr. Teraz mam piękne słońce i mróz. Czegóż można chcieć więcej?! Ale jak się za chwilę miało okazać, nawet najpiękniejsze warunki nic nie znaczą, kiedy wokół niewiele się dzieje. Gdzież one są?! Już po godzinie 8.30 a tu nawet srok nie ma! W końcu po godzinie 9.00 przylatuje pierwszy myszołów. Za nim kolejne dwa. Między ptakami dochodzi do krótkiego spięcia. Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy po chwili odleciały wszystkie i to bez najmniejszych oznak spłoszenia. Jeden z ptaków usiadł na bardzo odległym drzewie i pokrzykiwał tak co jakiś czas dobrą godzinę. Na początku starałem się utrzymywać wysokie skupienie obserwując wciąż myszołowa, jednak ile można się gapić w malutki punkt gdzieś daleko, daleko zawieszony na jakimś badylu... Ręce zaczęły mi w końcu marznąć. Dałem sobie spokój. Przysiadłem. Przed czatownią pustki. Ileż kosztował mnie przemyśleń ten stan rzeczy! Co się mogło stać? Nie mogłem tak naprawdę odnaleźć przyczyny, a sytuację skomplikował fakt, że po godzinie przyleciały trzy myszołowy. Zrobił się na krótko ruch i znowu odleciały. Już nic nie rozumiałem. W pobliskim lesie słychać było piłę motorową i tętniące w nim prace. Ale przecież kiedy były ptaki obok mnie, nie zdradzały lęku przed ludźmi w oddali i podejrzanymi hałasami. Zachowywały się normalnie, jakby nikogo nie było. Być może znalazły jakąś padlinę gdzieś w pobliżu i tak kursowały pomiędzy jedną a drugą stołówką. Doprawdy ciężko mi było cokolwiek sensownego wymyślić. W końcu ogarnęło mnie zniechęcenie. Miałem już wielką ochotę aby wyjść z czatowni i skończyć pracę na dzisiaj, ale te warunki... Piękne słońce jak magnes trzymało mnie na miejscu. Dawało nadzieję, że jeszcze się odmieni i powstaną zdjęcia w tych pięknych warunkach. Doprawdy dziwny to był dzień. Jak skończyło się koło dziesiątej, tak do godziny 14.00 same sroki fotografowałem i to wcale nie często. W końcu słońce przechyliło się przez najwyższy punkt i zaczęło opadać w kierunku zachodu. Teraz miałem je nieco z przodu. Trochę trudne to oświetlenie, ale całkiem przyjemnie oddające fotografowane obiekty. Po godzinie czternastej wreszcie przylatują myszołowy. Dochodzi do pierwszych potyczek. Czasy mam szybkie, ale wciąż nie mogę zrobić porządnego ujęcia walczących ptaków. Albo coś utnę w kadrze, albo wyskoczą z ostrości, albo w ogóle jakoś koślawo się ustawią. Wreszcie po dość intuicyjnych zachowaniach udaje mi się przewidzieć potyczkę. Do jedzącego ptaka podchodzi z wolna drugi, charakterystycznie kiwając się przy każdym kroku na boki. Staje jakby na palcach i wychyla się lekko do przodu, próbując podejść jak najbliżej i podejrzeć co tamten chowa. Skłamałbym jeśli bym powiedział, że mnie ta sytuacja nie rozśmieszyła. Takie dziwne, trochę ludzkie zachowanie tylko w profesjonalnym, doprawdy komicznym wykonaniu. Wyglądało to jak parodia wścibskich sąsiadów. W rzeczywistości nie ma w tym nic śmiesznego. Te ptaki po prostu starają się przetrwać i dla nich niewiele to ma wspólnego z komedią. Że sposób ich zachowania akurat przywołuje skojarzenia... widzę jednak, że kiedy tylko mogą, jedną z kończyn unoszą i ogrzewają. Potem na zmianę robią to samo z drugą. Nastroszone z zimna pióra odstają od ciała. Przy zbliżeniu przez obiektyw widać dokładnie że drżą. To też wywołuje skojarzenia, tyle że już nic do śmiechu w tym nie ma. Ptak ciągle uporczywie zagląda i prześladuje tak jedzącego. Wtem, tamten przestaje jeść. Wzrok wbija jakby w ziemię. Obserwuje natręta kątem oka. Robi się coraz bardziej zjeżony. To już wystarczający sygnał dla mnie. Momentalnie blokuję AF i odskakuję z kadrem w stronę skoku w kierunku napastnika. Sekundę po tym dochodzi do spięcia. Jednym susem ten co przy mięsie zaatakował natarczywego obserwatora. Robię całą serię klatek. Oczywiście wiele nie wychodzi. Zwykle poobcinane skrzydła lub nieciekawe ułożenie obu ptaków dyskwalifikuje ujęcia, ale jedno jest idealne. Mam pierwszą dobrą klatkę tego dnia. Bardzo dynamiczną. Czystą i jasną w przekazie. Potem przylatują kolejne ptaki. Przylatuje także znajomy myszołów włochaty, jednak na krótko. Myszolow Jastrzab Właściwie już do wieczora toczyły ze sobą boje i dość ładnie podfruwały, ale nie udało mi się lepiej powtórzyć poprzedniej akcji. Zauważyłem że ostre, "kontrowe", słoneczne światło w moim miejscu bardzo niekorzystnie wpływa na tło. Pod wpływem tych warunków staje się ono przesiąknięte denerwującą mozaiką jaśniejszych i bardzo ciemnych plamek, pogarszających znacznie czytelność zdjęcia. Z drugiej jednak strony daje to nieco informacji o miejscu w jakim żyją te ptaki. Jestem pewny że słoneczne, lecz jednak tylne a nie przednie światło ukazałoby tło nieco lepiej w tym miejscu. Ale gdzież by szukać wówczas tych pięknych prześwietleń na skrzydłach, czy ciepłych podkreśleń ptasich konturów... Cóż. Nie ma nic za darmo. Coś kosztem czegoś. Trudno znaleźć idealne warunki. Dobrze wykorzystane przednie światło może być równie niesamowite. Dwie zupełnie statyczne klatki jakie zrobiłem tego dnia świadczą o tym znakomicie. Są to najzwyklejsze zdjęcia siedzącego myszołowa na czubku sosenki i jastrzębia na konarze. Myszołów został zrobiony nieco wcześniej. Światło prześwietliło kryształki lodu na igłach drzewa ukazując ich klarowność, czystość i biel. Zabłysnęły także igły, które gdyby były oświetlone światłem zza aparatu, miałyby zwyczajny, po prostu zielony kolor. Teraz błyszczą. Intrygują poprzeplatanymi refleksami. Sam ptak zaś wygląda wcale nie gorzej. Co prawda w dość głębokim cieniu w większości, jednak niskie i znacznie osłabione słońce sprawiło, że w cieniu tym widać już wszystkie szczegóły. No i ten pomarańczowawy akcent na krawędzi myszołowa. Z jednej strony podkreśla jego sylwetkę, która tutaj wygląda jakby był jakimś strażnikiem i obserwował coś, czy czegoś pilnował. Z drugiej zaś, ten słoneczny refleks jest centralnym ogrzewaniem całego zdjęcia. W połączeniu z zimnym tłem daleko w oddali, które ocienione, w tej temperaturze barwowej balansuje na granicy niebieskości, ten pomarańczowawy promień naprawdę ociepla całą scenę. Tak... Pomimo tego, że statyczna, najzwyklejsza na świecie, ta klatka podoba mi się bardziej niż niejedna dynamiczna. To samo dotyczy jastrzębia, który podobnie jak myszołów ładnie wystawił się, a słońce podkreśliło ciepło jego kontury w ten zimowy, naprawdę mroźny dzień, który powoli zbliżał się ku końcowi. Ostatni myszołów odleciał jak zwykle o 16.15. Złożyłem sprzęt i zacząłem szykować się do drogi powrotnej. Nie sądziłem, że z taką łatwością wytrzymam tyle godzin na tak siarczystym mrozie. Oczywiście trochę zmarzłem, ale w żaden sposób nie można tego porównywać do doświadczeń z poprzednich lat. Dzisiaj do samego końca mogłem z łatwością skupić się na zdjęciach. Idąc tak i rozmyślając w końcu doszedłem do samochodu. Nawet nie spostrzegłem kiedy zrobiło się zupełnie ciemno.

Dzień czwarty

Nie samymi myszołowami fotograf przyrody żyje.
Po kilkudniowym odstępie z ostatnich zmagań, postanowiłem tym razem powalczyć z tematem równie wymagającym - dynamicznymi sikorkami. Jeszcze jesienią, kiedy nie fotografowałem drapieżników, zrobiłem w międzyczasie karmnik dla ptaków. Budowałem go z myślą o takich dniach jak te dzisiejsze, kiedy do pracy trzeba iść, ale nieco później - na drugą zmianę. Kilka godzin z sikorami przed pracą mogło tylko poprawić samopoczucie. Choć pogody nie było idealnej, zdecydowałem się wyjść na małe ptaki. Wbrew pozorom, małe wcale nie znaczy łatwiejsze. Wręcz odwrotnie. Temat ten jest jeszcze bardziej wymagający, bo wszystko dzieje się jakby w przyspieszonym tempie. W większej mierze niż w przypadku dużych i znacznie wolniejszych przez to ptaków trzeba zdać się na przypadek, przysłowiowy łut szczęścia. O ile z podchodzeniem mniejszych ptaków nie ma tylu problemów co z dużymi, o tyle w samym fotografowaniu ich zaczynają się schody. Oczywiście mowa tu o próbach stworzenia dynamicznych klatek ptaków w locie. Ponieważ nie można wizualnie śledzić nadlatujących ptaków za pomocą obiektywu, trzeba wymyślić sposób na przewidywanie ich ruchów. Także żaden autofokus nawet w najdroższych obiektywach, które oferuje dzisiejsza technika nie jest w stanie nadążyć z ostrością za małymi modelami. Dobrze, że chociaż dzisiejsze matryce są na tyle światłoczułe i precyzyjne, że pozwalają zatrzymać czytelnie już bardzo krótkie chwile, nawet w nieco gorszych warunkach. Sposób i tak trzeba jakiś wymyślić. Najskuteczniejszą metodą jest obserwacja. Obserwując, da się wytyczyć z dość wysokim prawdopodobieństwem trajektorię lotu małych istot. Oczywiście rozbieżność tych torów i tak jest bardzo duża i nie ma mowy o jakiejkolwiek precyzji. Na szczęście ilość powtórzeń jakie można zrobić dzisiaj jest również bardzo duża, wręcz nieograniczona. Doczekaliśmy czasów, gdzie nieudane zdjęcie po prostu wyrzuca się z pamięci aparatu. Na kliszy raz naświetlony obraz musiał zostać wywołany aby w ogóle można było stwierdzić jak został naświetlony. Tak więc, skoro można powtarzać w nieskończoność to czemu nie powtarzać? A skoro tak, to dlaczego właściwie to takie trudne? Ano dlatego, że aby wykonać dobre zdjęcie, musi nastąpić jakby nadzwyczaj wyjątkowy zbieg okoliczności. Kadr i ostrość ustawia się w przybliżeniu na trasę nadlatującego ptaka. Potem pozostaje jedynie w odpowiedniej chwili wyzwolić migawkę. Łatwo powiedzieć... W odpowiedniej chwili. Wspomniany zbieg okoliczności musi nastąpić właśnie w momencie wyzwolenia migawki. Przelatujący ptak po pierwsze powinien znaleźć się idealnie w kadrze, a więc przede wszystkim nie może zostać obcięty. Nie może także być zbyt blisko krawędzi zdjęcia od której nadlatuje - jest odwrócony tyłem. Tym bardziej nie może być bliżej krawędzi zdjęcia, do której jest skierowany, aby zachować dobrą dynamikę kadru. Po drugie powinien także znaleźć się w polu ostrości, które przy tej skali odwzorowania jest naprawdę bardzo płytkie. No i po trzecie jego sylwetka w locie musi być atrakcyjna. Większość zdjęć sikor w locie to ptaki z zupełnie złożonymi skrzydłami lub lekko rozchylonymi. Precyzyjne trafianie jest po prostu niewykonalne bo wszystko trwa zbyt krótko dla ludzkich zdolności dostrzegania. Można jeszcze zdać się na szybkostrzelność, ale ona w dzisiejszych czasach nawet w najnowocześniejszych aparatach fotograficznych jest jeszcze o wiele za niska. Tak więc przy tego typu zdjęciach przeważnie dostaje się klatki albo ze złym kadrem, albo nieostre, albo z mało atrakcyjnym ułożeniem ptaka w locie, a najczęściej dostaje się klatki ze złymi wszystkimi tymi czynnikami. Jest i źle w kadrze, i mało atrakcyjnie, i nieostro. To naprawdę wielka rzadkość kiedy wreszcie coś wyjdzie. Przeważnie jeśli któryś z czynników zawiedzie, to można go trochę nadciągnąć ale ta możliwość jest bardzo ograniczona. Przede wszystkim można nadciągnąć kadr - miejsce ptaka na zdjęciu. Jeśli na przykład ptak ułożył się naprawdę atrakcyjnie - pięknie rozłożył skrzydła i tak został zatrzymany, w dodatku ostrość jest również niczego sobie, wówczas do pełni szczęścia brakuje tylko ostatniego czynnika - ptak musi być w odpowiednim miejscu w kadrze. Jeśli jest za wysoko, za nisko, za bardzo z prawej czy lewej i jednocześnie ma wokół siebie jeszcze trochę wolnej przestrzeni, można spróbować nieco dokadrować zdjęcie, obcinając miejsca, gdzie pustej przestrzeni jest za dużo. Oczywiście jeśli ptak nie zmieścił się w kadrze - na przykład ma lekko ucięte skrzydła - wówczas nic nie można już zrobić. Z ostrością jest jeszcze gorzej. Minimalnie nieostre zdjęcia można spróbować wyostrzyć dodatkowo dzięki odpowiedniemu oprogramowaniu ale tak naprawdę jest to tylko efekt, który sprawia wrażenie większej ostrości a nie fizyczne, prawdziwe wyostrzenie. Zawsze takie zdjęcie w porównaniu z ostrzejszym będzie wypadało gorzej. Ostatniego czynnika nie da się wcale poprawić. Jeśli ptak został utrwalony ze złożonymi skrzydłami lub w mało atrakcyjnej pozycji to już niczego nie można zrobić. W praktyce robienie dynamicznych zdjęć polega więc na ciągłym modyfikowaniu ustawień i obserwowaniu powstających efektów. A więc ustawiam kadr i ostrość na prawdopodobny tor lotu ptaków. One nadlatują i zaczynam robić zdjęcia. Bardzo rzadko pierwsze klatki wychodzą. Wręcz przeciwnie. Zasada jest taka, że to ostatnie wychodzą najlepiej, ponieważ robiąc pierwsze ujęcia, w drodze obserwacji eliminuje się błędy dając korektę na kadr i ostrość. Czyli jeśli widzę, że większość utrwalonych ptaków mam zbyt nisko czy zbyt wysoko na zdjęciach, to wprowadzam korektę. Jeśli są zbyt blisko lewej lub prawej, to jedyne co mogę zrobić, to spróbować wyzwalać migawkę nieco później lub wcześniej ale to właściwie prawdziwa loteria. To samo z ostrością. Jeśli większość wychodzi nieostro, to staram się określić jak bardzo, w którą stronę i o ile przesunąć płaszczyznę ostrości. Przeważnie jest to korekta prawie niewidoczna, polegająca na lekkim przesunięciu, dotknięciu prawie pierścienia ostrości. I tak powtarzam te czynności aż do skutku. Osiągnięcie pożądanego efektu jest możliwe, tyle że o wszystkim decyduje przypadek. Czasami dobre zdjęcie można zrobić w pierwszym sezonie, czasami po kilku latach nieskończonych prób i modyfikacji. Pozostaje więc próbować, próbować i jeszcze raz próbować. Mam już jakieś doświadczenie w fotografowaniu sikor. Na pewno. W końcu tematem tym zajmuję się już kilka dobrych lat. Dziś nie z taką trudnością jak kiedyś przychodzi mi odgadnięcie najbliższej przyszłości, przez to i efekty mam znacznie lepsze. Kiedyś to były tysiące zmarnowanych ujęć podczas jednego wypadu. Teraz są "jedynie" setki. W dalszym ciągu jednak przypadek rządzi wszystkim. Być może w przyszłości matryce będą na tyle czułe, a migawki na tyle szybkie w aparatach fotograficznych, że nie będzie trudności w sfotografowaniu sikory w locie. Teraz niewątpliwie jest to niemały problem. Pełen jednak optymizmu 25 stycznia 2010 roku wybrałem się w teren powalczyć z tymi małymi, przebiegłymi, złośliwymi, bezwzględnymi... Lecąca sikora Lecąca sikora przez których tyle wycierpiałem, przemarzłem, przemokłem, zdrętwiałem... dosyć! 25 stycznia przepełniony nadzieją że tym razem w końcu się uda, wyszedłem w teren. Ponieważ nie spieszyłem się aby wcześnie wstać, na miejsce dochodzę kiedy słońce już dość wysoko na niebie, jednak przesłonięte warstwą chmur. Na świecie niezbyt jasno, ale postanowiłem rozłożyć namiot i spróbować szczęścia. Muszę to uczynić, ponieważ niezbyt często przebywam z małymi ptaszkami, przez co trochę się mnie obawiają. Kiedy znikam w namiocie ich obawy również znikają. Śmiało podlatują i korzystają z karmnika. Robię pierwsze klatki. A właściwie to zdobywam informacje i na podstawie tych pierwszych zdjęć dokonuję poprawek w kadrze. Światła starcza na postawienie ekspozycji przy ISO 400 i migawce 3200 z przysłoną f/5,6 na lekkim niedoświetleniu całej sceny. Potem wołając plik RAW skompensuję tą stratę. Z przysłony nie chcę za bardzo zrezygnować, bo mógłbym bardziej ją otworzyć, ale zawsze to nieco więcej ostrości. To samo dotyczy czasów. Doświadczenie już nauczyło że czasy na poziomie 1/2500 to często zbyt długo. Wolę pozostać więc przy ISO 400 a potem lekko doświetlić zdjęcie wywołując je na komputerze. Każdy ma swój sposób, swoją receptę na to danie. Robię kolejne klatki i wciąż nic sensownego nie mogę zrobić. Zawsze jakiś czynnik zawiedzie. Jak ciekawe ułożenie sikory w locie, to nieco ją obetnę aż w sercu nieraz zakłuje. Niektórych tych złych zdjęć nie kasuję. Jeszcze chcę się nacieszyć tym widokiem rozłożonych na kształt wachlarza piórek. Mieszane uczucia. Oczarowanie, zafascynowanie i złość, smutek, zniechęcenie jednocześnie mną targają. Gdyby trochę wyżej podleciała... gdyby ciut bliżej, gdyby, gdyby, niekończące się gdyby... Robię kolejne zdjęcia i nic nie wychodzi. Zmarzłem już nie na żarty. Wychodzę z namiotu aby się przejść i trochę rozgrzać. Po kilkunastu minutach wracam i fotografuję dalej. Po jakimś czasie w końcu udaje się zrobić jedno zdjęcie, które wygląda całkiem dobrze, choć sylwetka zatrzymanej sikory to nie wymarzony ideał. W kadrze też znajduje się w dobrym miejscu. Jedynie ostrość nieco szwankuje, ale naprawdę mało. Chyba jest pierwsza w tym roku dobra, dynamiczna klatka sikory. Co dziwne po chwili udaje mi się zatrzymać prawie identyczną klatkę! Niebywałe! Taki zbieg okoliczności... Sikora w prawie identycznym ułożeniu, w podobnym miejscu w kadrze i z taką samą utratą ostrości... Czegoś takiego jeszcze nie miałem! W końcu czas mój dobiega końca. Cóż... wygląda na to, że 25 stycznia znowu nie zrobię nic nadzwyczajnego. Wymyślona sikora kolejny raz pozostanie jedynie w wyobraźni. Kiedyś w końcu dopnę swego.

Po niezbyt udanym polowaniu na sikory, kolejny dzień znowu poświęcam drapieżnikom.


Dzień piąty

Lądujący myszołów Wszystko wskazuje na to, że 26 stycznia 2010 roku będzie słonecznie i bardzo mroźno. Wieczorem w przeddzień fotograficznych zmagań jak zwykle przygotowuję się. Tak samo rano powtarzam na pamięć znane mi czynności. Herbata, śniadanie, wyjście, droga do czatowni, przymocowanie mięsa, ustawienie sprzętu, drzemka.
O zgrozo... Tego jeszcze nie było... O wpół do dwunastej w południe przylatują pierwsze ptaki... Już nie mam siły myśleć co mogło być tego przyczyną. A jednak myślę nad tym bo mi spokoju nie daje. Na dodatek przylatują i już nie odlatują... Jakby nigdy nic wałęsają się tu i tam, jedzą i walczą. Przyroda jest naprawdę nieprzewidywalna. Całe rano i dopołudnie wysiedziałem się w siarczystym mrozie. Ptaki jakby specjalnie na złość ominęły najpiękniejsze światło wschodzącego słońca. Cóż... trzeba brać to co jest. Światło zrobiło się "kontrowe". Promienie wpadają w obiektyw jak tylko dostatecznie go wychylę. Tło zdominowała znowu ta straszna mozaika ciemnych i jasnych plam, i utrudnia pracę mechanizmowi ostrości. Autofokus często się gubi i naprawdę rzadko udaje mi się zrobić dobre zdjęcie. Po godzinie walki z tymi warunkami nic nie udaje mi się wyprodukować. Trochę zrezygnowany czekam na myszołowa, który posila się już od dłuższego czasu. W końcu widzę wyraźnie, że kończy jeść. Coraz częściej rozgląda się, a mięso dziobie jakby od niechcenia, wyszukując co lepsze kąski lub po prostu przyglądając się mu. Odchodzi na bok, oczy wbija w dal gdzieś przed sobą a potem w innym punkcie wzrok zawiesza. Ściskam mocniej aparat. Kadrem podążam za wzrokiem drapieżnika. Za chwilę odbije się i odleci. Ze wszystkich sił staram się zatrzymać ten moment. Napięcie narasta z każdą sekundą. W końcu sylwetka ptaka lekko ugina się... i czas jakby zatrzymał się w miejscu. Właśnie ten moment, który trwa zaledwie ułamek sekundy wywołuje we mnie eksplozję nagromadzonego napięcia. Jakby jednym uderzeniem serce trzy razy mocniej zabiło. Chwilę później już trzymam spust migawki wciśnięty do końca i próbuję utrzymać w kadrze to co się przed nim dzieje. Ptak leci prosto na mnie. Po sekundzie, może dwóch znowu pięknie odsłania się i rozpościera skrzydła. Ląduje na konarze, który wcześniej wkopałem. Migawka znowu wydaje serię krótkich i sprężystych klapnięć. Już po wszystkim. Myszołów siedzi i dokonuje toalety. Czyści dziób i pióra. Ja w tym czasie sprawdzam co stworzyłem. Niestety sam moment startu nie wyszedł mi zupełnie. Nie utrzymałem w kadrze startującego ptaka. Dolot również nie wygląda zbyt dobrze. Za to samo lądowanie... no cóż... Lądowanie wyszło. I to bardzo dobrze. Jestem naprawdę zadowolony. Zdjęcie, które poprawiło mi nastrój po tych wszystkich licznych, nieudanych próbach dzisiejszego dnia. Potem utrwalam jeszcze walkę jastrzębia i myszołowa, jednak zdjęcia nie są zbyt dobre. Utrwalam także wiele innych potyczek. Żadna jednak nie jest dobra. Aż do pewnego momentu. Ptaki zrobiły się naprawdę bardzo agresywne. Walczą coraz dłużej. Każdy następny jest jakby silniejszy, z podwójną energią stawia czoła przeciwnikowi. W końcu w późnych godzinach popołudniowych dochodzi do niesamowitej walki. Dwa wyjątkowo silne i uparte ptaki stanęły naprzeciwko siebie. Spięte szponami miotają się w śniegu i w powietrzu. Co rusz strzelam krótkimi seriami w ich kierunku. Ptaki z uniesionymi skrzydłami nacierają na siebie. Nie ma tego słabszego i tego silniejszego. Kiedy w ferworze walki w końcu uprzytomnił sobie jeden z nich, że już znacznie oddalili się od mięsa, podrywa się i kilkoma machnięciami szerokich skrzydeł przenosi na scenę główną. Przeciwnik uczynił to samo i znowu śnieg wiruje wokół nich w tym szaleńczym tańcu. W końcu jeden odpuszcza i odlatuje kilka metrów dalej. Po chwili jednak wraca i walka rozpoczyna się od nowa. Tego dnia w świetle zachodzącego słońca zobaczyłem jeszcze wiele fascynujących rzeczy i motywów Walczące myszołowy Walczące myszołowy z życia polskich myszołowów. Wraz z igrającymi ze światłem zachodu płatkami śniegu, wirującymi wśród nich, zostały mi w pamięci jako chwile, do których zapewne jeszcze nieraz będę wracał pamięcią. Ale raczej nie opowiem ich wtedy nikomu, bo tak naprawdę nie da się tego opowiedzieć. W pewny ciepły, słoneczny, letni dzień przykucnę po pracy podpierając się plecami rozgrzanej w słońcu ściany. Zamyślę się i w ciszy przeniosę do miejsca białym pyłem okrytego, który w pomarańczowym świetle szklić się będzie. I ożywią się tajemnicze istoty. Wszyscy ze światłem zatańczą raz jeszcze. Coraz wyraźniej, coraz ciszej. I znikną... I ja też zniknę.



Nie zobaczę już moich myszołowów. Przekonam się o tym kolejnym razem, kiedy po intensywnych opadach śniegu i trzytygodniowym odstępie, 17 lutego udam się znowu do mojej czatowni. Nie przewidziałem tak ostrej zimy. Miejsce zastaję zupełnie zasypane. Nie można fotografować. Cóż... to chyba ostatni atak białej królowej. Prawdopodobnie najbliższe roztopy przyniosą ze sobą wiosnę. Nie mylę się. Choć śnieg poleżał jeszcze jakiś czas, dzień w którym zaczęło go ubywać zwiastował już budzące się, nowe życie. Ale zanim to nastąpi, swoją uwagę skieruję jeszcze raz w stronę maleńkich ptaszków.



Dzień szósty

Pomyliłem się kiedy wywnioskowałem, że minęła dobra passa i pech zaczął prześladować. Zasypana czatownia jak się miało wkrótce okazać wcale pechem nie była. Dzięki temu znacznie więcej czasu poświęciłem na zmagania z sikorami co odbiło się na mojej fotograficznej pracy wcale nie najgorzej.
Na szczęście mam sikory. Gdyby nie ta możliwość, te obfite opady śniegu naprawdę okazały by się wielkim pechem. W zmaganiach z sikorami nie ma potrzeby wstawać jeszcze w nocy. Godzina siódma rano jest porą wystarczająco wczesną. Choć może sikory to zajęcie bardziej luzem naznaczone, to wcale nie znaczy że dobre zdjęcia dostaje się tak samo łatwo. Jak zwykle na miejscu rozstawiam namiot i zaczynam robić zdjęcia. Całą masę zdjęć. Ptaszki nadlatują falami. Najpierw daje się zauważyć kierunek z naprzeciwka, kiedy przylatują i odlatują pierwsze sikory. Po kilku minutach zaczyna się apogeum zjawiska. Ptaków jest bardzo dużo. I wśród nich dochodzi do wielu przepychanek i nieporozumień, ale ja się tym na razie nie przejmuję. Interesują mnie dynamiczne zdjęcia sikor zawieszonych w powietrzu. Robię kolejne zdjęcia, przekadrowuję, dopasowuję, znowu robię zdjęcia. Warunki mam przepiękne. Słońce przesłania delikatna warstewka chmur, które sprawiają że światło nie jest takie ostre choć na pewno jest bardzo silne. Piękna sprawa! Poprawną ekspozycję dostaję przy ISO 400 na migawce 1/4000 i przysłonie f/5,6. Ptaki dopisują, więc robię ogromną ilość zdjęć. Za chwilę się uspokoi więc nie zawracam sobie głowy oglądaniem podglądów. W końcu miejsce za mną jako kierunek przylotów zaczyna brać górę. To oznacza, że stado przemieszcza się a ptaki podążają za całą resztą. Ostatnie niedobitki jeszcze przylatują, ale już sporadycznie i w końcu następuje pauza. To czas kiedy sortuję zdjęcia. Oznaczam i zabezpieczam te niby dobre. Niby dobre, ponieważ nie zajmuję się drobiazgową oceną, tym bardziej, kiedy wyjątkowe nie są. Resztę nieudanych zdjęć usuwam i robię miejsce na kolejne. Po kilkunastominutowym spokoju ptaki znowu zaczynają nadlatywać z jednego określonego kierunku. Cykl zaczyna się od nowa. Już nie pamiętam po którym razie, zacząłem w czasie większego spokoju przeglądać podglądy. Nagle wzrok przykuł jeden z obrazków. Jak zwykle z daleka wydawał się piękny. Może nawet więcej. Ten wydawał się zdjęciem wyjątkowym, jakby pozbawionym wad, do których już przecież przywykłem po niezliczonych tysiącach powtórzeń. Malutka sikora na LCD wyglądała tak niesamowicie... symetrycznie ptaszek rozłożył skrzydła na kształt wachlarza a powiew wiatru dodatkowo wygiął je malowniczo... nie... to jest zbyt piękne aby było prawdziwe... już w sercu zaczyna boleśnie kłuć bo człowiek przyzwyczaił się do ciągłych porażek. Ten cholerny oczekiwany zbieg okoliczności. Ułożenie, kadr i ostrość jednocześnie. Prawie niemożliwe. Ale też nie niemożliwe. W końcu przełamuję się i naciskam klawisz powiększenia z doprawdy mieszanymi uczuciami. Radość, obawa, smutek, rozpacz, nadzieja... wszystko w jednej chwili. Oczom ukazało się powiększenie, które wygląda nadzwyczaj dobrze. Jeszcze jedno powiększenie a potem jeszcze jedno. Wszystko wygląda wspaniale! Jeszcze jedno... w końcu zorientowałem się, że oglądam już zupełnie maleńki wycinek, ułamek całego zdjęcia! Jest wspaniale! Teraz czuję tylko jedno uczucie. Niepohamowaną radość! Maleńki ptaszek ułożył się w kadrze bardziej niż pięknie. Szeroko i symetrycznie rozłożył skrzydła, które na kształt palczastej dłoni przeszywają powietrze. Te zaś bajecznie wymodelowało lotki, uelastyczniło i nadało im prawdziwości. Sikora bobatka Sterówki szeroko rozłożone - również na kształt wachlarza. To też nieczęsto się zdarza. Symetrycznie rozłożone nogi i pazurki. Nie wiem czemu ja tak kocham symetrię. Wiem za to, że od dziecka ją kocham. No i to światło... Siedzę w tym namiocie i śmieję się po cichu sam do siebie. To jest uśmiech zadowolenia. Nie zliczyłbym chyba wszystkich klatek jakie poświęciłem w zmaganiach z sikorami. Niektóre zrobiłem naprawdę dobre wśród tych, które zrobiłem, a to zdjęcie zasiliło szereg tych najlepszych - zdjęć z wyobraźni. W sumie tematowi poświęcam się już od kilku lat. Tym bardziej cieszą rezultaty, ponieważ człowiek dzięki temu zaczyna dostrzegać i rozumieć jaki stopień trudności charakteryzuje to co chce zrobić. Z drugiej strony skłania do myślenia. Wcześniej, kiedy do dyspozycji były filmy, efekt podobny do ostatniego zdjęcia był prawie nieosiągalny, ponieważ każdy naświetlony i wywołany film pociągał za sobą wydatki i o wiele więcej straconego czasu. Dziś, kiedy do dyspozycji są znacznie czulsze i wydajniejsze matryce, dające na dodatek możliwość nieograniczonej prawie ilości powtórzeń oraz oszczędność czasu i pieniędzy, efekt ten jest znacznie łatwiej osiągnąć. Jednak w przyszłości, kiedy i migawki będą o wiele szybsze być może podobne zdjęcia każdy z łatwością zrobi. Być może... okrutna prawda... Ale czy będzie wówczas tyle radości? Radość i szczęście to pojęcia względne. A z resztą... przecież o zdjęciach tutaj mowa. Niezależnie jednak od tego zrozumiałem coś jeszcze. Pech z zasypaną czatownią w końcu okazał się szczęściem. Nie wiadomo jakie zrobiłbym zdjęcia, gdyby warunki pozwalały na fotografowanie. Wiadomo za to, że zrobiłem dobre inne zdjęcia. Wniosek z tego taki, że nic nie jest pewne. Należy próbować dopasowywać się do sytuacji i szukać innego wyjścia nawet wtedy, gdy wszystko wydaje się stracone.

Jeszcze kilka razy próbowałem uchwycić sikory w locie aż do końca zimy, jednak nie udało mi się powtórzyć ujęcia opisanego wyżej. Choć powstało kilka dość ciekawych klatek, każdej z nich zawsze czegoś brakuje. Albo ułożenie pozostawia sporo do życzenia, albo ostrość szwankuje, albo z kadrem trudno coś zrobić, albo, albo, albo. Wciąż niekończące się... albo.

Zakończenie

Na tych kilkunastu dniach rozrzuconych na przestrzeni kilku miesięcy zawarła się cała przygoda z zimową fotografią zwierząt od samych podstaw, aż do ostatecznych zdjęć. Z nadejściem wiosny zamknął się jeden z rozdziałów księgi, lecz otworzą się kolejne. Te same, które zamknęła nadchodząca zima. Na horyzoncie widać już nowe, stare rozdziały. Teraz ich pisaniem będę się zajmował. Zimowa czatownia szczelnie okryta suchą trawą zazieleni się w końcu, a potem zginie w bieli kwitnącej tarniny. Zalana słońcem stanie się być może domem dla niektórych zwierząt w ten gorący, letni czas. Lecz mimo to gościć w niej teraz będą tylko cisza i spokój.

© M A R C I N   R E J M E N T   2 0 1 7