Czasami zdjęcie słabsze, gorszej jakości, ma większą wartość dla fotografującego niż niejedno o wiele lepiej wykonane. Patrząc na takie zdjęcie, człowiek wraca myślami do tamtych dni... zamyśla się, wspomina. Wartość sentymentalna... Nie musi być idealne. Ważne że było tak wspaniale.
Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy kupiłem sobie obiektyw o ogniskowej 300mm, wszystko zrobiło się niezwykle ciekawe. Warte poświęcenia, bo oglądając świat przez 300mm to może i był on nieco ciemniejszy, ale na pewno i o wiele większy niż z obiektywu 105mm.
Pamiętam, pewnego razu wybrałem się jak codzień z moim przyrodniczym zestawem na pola, gdzie przycupnąłem na skraju kępy tarniny. Nie miałem wtedy pojęcia o maskowaniach, podchodach i innych trikach stosowanych w fotografii przyrodniczej. Po prostu obserwowałem i wszystkiego się uczyłem od podstaw. Chłonąłem przyrodę całym sobą. Kiedy tak siedziałem wystawiony do południowego słońca, w pewnej chwili zauważyłem zająca biegnącego swoją ścieżką przez ściernisko, do której mój obiektyw skierowany był prostopadle. Zając był dość daleko, ale na tyle blisko, żeby z łatwością go dostrzec. Wycelowałem w niego aparat ustawiony na statywie, ale nawet na ogniskowej 300mm wciąż był tylko kropką poruszającą się od prawej do lewej. Nagle stało się coś bardzo dziwnego. Coś co sprawiło, że do tej pory sytuację tą pamiętam bardzo dokładnie. Zając zatrzymał się prawie naprzeciwko mnie i było pewne, że się przygląda. Nie mógł mnie postrzegać z tej odległości jako niebezpieczeństwo. To pewne. I mimo wszystko, że cel swój miał wytyczony względem mnie prostopadle, nagle zmienił decyzję o 90 stopni i zaczął podskakiwać dokładnie w moim kierunku. Serce mi zadrżało, ale nie miałem pojęcia co się za chwilę stanie. Na początku miałem nadzieję, że podejdzie jak najbliżej bo przecież byłem pewny że mnie nie mógł zobaczyć. A jednak... Zając dokładnie wiedział gdzie podskakuje a podskakiwał właśnie w moim kierunku. Wraz ze zmniejszaniem się dystansu serce biło mi coraz szybciej i z trudem mogłem utrzymać aparat w dłoniach bo one też już bardzo drżały. Nic dziwnego. To było moje pierwsze tak bliskie spotkanie fotograficzne z naprawdę dzikim zwierzęciem. Autofokus ustawiony w tryb jednego strzału... aparat w preselekcji czasu... a więc wszystko źle ustawione... Ja ostrzyłem, aparat blokował ostrość a zając jednym kicnięciem stawał się nieostry w scenie. W końcu emocje były już tak ogromne, że zupełnie się pogubiłem i nie zrobiłem nawet jednego zdjęcia. Zastygłem w bezruchu bo mój szarak był już kilkanaście metrów ode mnie i wciąż biegł w moim kierunku. Nie wiedziałem co się dzieje. Zajac dobiegł do kępy tarniny, odwrócił się w tą samą stronę co ja i przysiadł. Siedzieliśmy tak bez ruchu, zapatrzeni w dal przed siebie, ale kątem oka obserwowaliśmy się wzajemnie. Dzieliło nas tylko kilka kroków i odstający od równej krawędzi kępy jeden, pojedynczy, mały krzew śliwy tarniny. Spotkanie to trwało niedługo. Może półtorej minuty, może dwie, ale to on był górą. Nad wszystkim panował i wszystko kontrolował. To on przyglądał się mi. Ja tylko podziwiałem i próbowałem zrozumieć. W końcu zdecydował, że pójdzie dalej i ruszył w drogę powrotną tą samą ścieżką co przyszedł zostawiając mnie za sobą. Oddalający się zając dłużej w głębi ostrości przebywał, bo jak wiadomo ta rozkłada się w większym zakresie za główną płaszczyzną ostrości i zrobiłem zdjęcie. Ale jakie było to zdjęcie... Krzywe, źle naświetlone, z zadem zająca zamiast jego przodem. Chyba i tak gdzieś tam je mam, ale bardziej utkwiło mi wszystko w pamięci bo samo zdjęcie właściwie zająca nie przedstawia.
Minęło blisko dziesięć lat, kiedy po raz drugi dane mi było znaleźć się w sytuacji niezwykle podobnej, lecz z odwróconymi jednak rolami...
Dość gorący letni dzień 2010 roku zbliżał się ku końcowi. Słońce coraz niższe, jak kameleon swą grę barw rozpoczęło, coraz cieplejszym blaskiem krainę zalewając. Błąkałem się trochę po łąkach szukając saren ale nic nie mogłem znaleźć. Właściwie nie miałem żadnych konkretnych planów. Już dawno tak sobie nie chodziłem bez celu licząc po prostu trochę na odrobinę szczęścia. Wróciłem do samochodu zostawić kilka rzeczy. Jeszcze coś przegryzłem, jeszcze popiłem pławiąc się w złocistych promieniach zachodzącego słońca, które wciąż nie skończyło pracy w tym dniu, któremu w pracy tej nieco przeszkadzały pojedyncze chmury. Minęli mnie jacyś chłopcy zabierając ze sobą ostatnie krowy z pastwisk. Zostałem tylko ja i słońce. Cisza. Uwielbiam takie chwile. W końcu jednak zmobilizowałem się i ruszyłem tym razem na prawo od samochodu. Po kilkudziesięciu metrach doszedłem do polany, za którą zaczynał się las. Odbiłem nieco i szedłem tak wzdłóż granicy drzew. Nagle, w odległości może 50m zobaczyłem ten charakterystyczny, malutki kształt w trawie. Przystanąłem i podniosłem do oka aparat. Obraz z długiej ogniskowej skakał w wizjerze, ale stabilizator ruszył i po chwili byłem już pewny, że mam przed sobą zająca. Przykucnąłem. Przez głowę przebiegły myśli. Daleko jest a mnie dzielą wysokie trawy od niego i woda. Na dodatek też już coś spostrzegł choć nie jest pewien jeszcze co, bo patrzy pod słońce. Odwróciłem głowę. Takie niskie bardzo raziło w oczy, ale jeszcze chwila i skryje się za kolejną chmurą. Chłopie... ten zając jest w zbyt skomplikowanej sytuacji. Gra nie warta świeczki. Nie podejdziesz.

Ale z drugiej strony... cóż miałem do stracenia? Trochę się jeszcze zastanowiłem. Może jednak iść dalej, szukać saren? W końcu zdecydowałem że jednak spróbuję. Przykucnąłem w trawie i powoli zaczynam się zbliżać. Jestem jeszcze bardzo daleko od niego. Jego sylwetka zniknęła mi z oczu, więc co jakiś czas wyciągam głowę ponad trawę, żeby rozeznać się w sytuacji. Natykam na wodę ale jakoś daję sobie z nią radę i przechodzę po kępach trawy. Teraz muszę się już położyć. Spostrzegam, że zając ciągle w tej samej pozycji. Nawet nie drgnie. Pewnie się już powoli zaczyna niepokoić. Trochę mam wyrzuty, że spłoszę zwierzę, które znalazło sobie kryjówkę na noc. Jednak postanawiam iść dalej. Znowu woda. Tym razem nie ominę jej tak łatwo. Unoszę aparat i podnoszę się nieco na kolanach. Czuję jak łokcie i nogawki toną w wodzie i solidnie nasiąkają. Na dodatek chyba milionowa armia komarów ciągle nie daje mi spokoju. Wciąż walczę ze sobą w myślach. - Po co to wszystko człowieku. Przecież i tak nic z tego nie będzie. Po co się tak poświęcać dla najzwyklejszego zdjęcia zająca, które z resztą szans na powodzenie prawie nie ma... Cóż... i tak już jestem mokry... nie wycofam się. Idę do przodu. W końcu jestem już na tyle blisko, że zaczynam się obawiać, iż swoimi odgłosami podkradania się przez trawy spłoszę szaraka. Coraz trudniej też się ukryć. Zając zyskuje pewność że dzieje się coś niedobrego i z pozycji obserwując zmienia się na pozycję czuwając w ukryciu. Opuścił słuchy po sobie i przycupnął w trawie. Widzi mnie i na pewno słyszy.
Słońce już dawno zaszło za chmurę i nie utrudnia w obserwowaniu. Co tu zrobić...? Nie ma sensu dalej cicho się podkradać.

Decyduję się na dość kontrowersyjne wyjście. Powoli i bardzo płynnie podnoszę się na kolana wyłaniając się ponad trawy. Potem lekko odwracam się i znowu pochylam. Udaję, że szukam tylko smakowitej trawy. Znowu unoszę głowę i podnoszę obiektyw. Wycelowuję i robię zającowi pierwsze zdjęcia z daleka. Opuszczam aparat, sam uginam się i dalej udaję że wcinam trawę. - To chyba działa. Nie ucieka - myślę sobie. Decyduję się na krok w stronę zająca, a potem kolejny, i kolejny. W końcu podszedłem naprawdę blisko, co jakiś czas przystając, pochylając się i robiąc kolejne ujęcia. Szarak prawie zapadł się pod ziemię. Na pewno sporo stresu kosztuje go to spotkanie. Odwróciłem głowę w stronę słońca. Jeszcze nie wyszło zza chmur ale wyjdzie.
Zanim dotknie horyzontu, wyleje się jeszcze czerwienią po całej krainie. Poczekam. Przykucnąłem więc i przekonuję szarego, że jedynie trawa mnie interesuje. I chyba w końcu w to uwierzył, bo po pewnym czasie jakby mały ruch z jego strony zauważyłem. Najpierw bardzo nieśmiało, ale podniósł się trochę i zastygł tak znowu w bezruchu. Ja kontynuowałem dalej swój pokaz upewniając go, że nie zwrócił mojej uwagi. W końcu naprawdę mnie zaakceptował i zrobił się zupełnie spokojny. Zaczął podskubywać trawę, podnosić się i nawet kicnął w moim kierunku. Teraz obaj zajmowaliśmy się trawą nie przeszkadzając sobie wzajemnie i czekaliśmy na ten ostatni akt, który do spełnienia miało przed sobą jeszcze słońce. W końcu się zaczęło... Na trawach i na zającu coraz cieplejsze barwy widzę. Delikatnie podniosłem aparat i robię pierwsze zdjęcia. Zając się niczym nie przejmuje. Naprawdę się ożywił. Czuję wewnątrz siebie wielką radość. Jesteśmy tu razem nie przeszkadzając sobie wzajemnie, ale to ja wszystko kontroluję. Wyławiam kolejne klatki z życia małego zwierzaka, który odsłania się przede mną bez tajemnic. W końcu słońce zachodzi, lecz korzystając jeszcze z siły światła nie przerywam obserwacji i czekam na ciekawe momenty. Komary tną w dłonie i szczękę, ale znoszę to bardzo dzielnie. Czasami tylko płynnie podnoszę rękę to twarzy i przeganiam natarczywe owady, które w tym momencie nienawidzę już z całego serca. Powoli światło przygasa i czasy zapewniające jako taką ekspozycję stają się już koszmarnie długie. Decyduję się na zakończenie pracy. Opuszczam aparat i przyglądam się mojemu towarzyszowi. Niech sobie będzie zając. Wcale nie muszą być sarny. A to że głębia ostrości na zdjęciu nie taka jak bym chciał, że traw za dużo... Mnie to już nie obchodzi. I tak najpiękniejsze było samo przebywanie ze sobą w takich okolicznościach. Jak równy z równym. Bez żadnych różnic, bez chęci pozyskania, bez strachu. Odwracam się i powoli oddalam w kierunku skąd przyszedłem. Jeszcze odwrócę głowę będąc w połowie drogi. Ostatnim spojrzeniem się pożegnam. Nasze ścieżki już pewnie nigdy się nie skrzyżują. Nasze losy też potoczą się w różnych kierunkach. Oprócz pamięci pozostało mi jednak jeszcze coś. I pomimo że nie jest idealne, o wiele ważniejsze będzie od tych wszystkich innych, którym znacznie bliżej ideału. Do tych zdjęć z sentymentu będę wracał zawsze.