M A R C I N   R E J M E N T - F O T O G R A F I A   P R Z Y R O D N I C Z A
START >> OPISY

Zimowe myszołowy

lecący myszołów zwyczajny Fotografia zimą to zajęcie, które wprost uwielbiam. Nie ma to jak włóczyć się po zaśnieżonych polach i lasach dosłownie tonąc w zaspach po pas. Niestety coraz mniej takich prawdziwych, śnieżnych i mroźnych zim. Wypierają je coraz dłuższe, mokre i pochmurne jesienie. Zima kojarzy mi się z czystością, nieskazitelnością. Paradoksalnie jednak jestem dość nieodporny na silny mróz. Pozostawanie więc całymi godzinami w zimowej czatowni jest dla mnie prawdziwym wyzwaniem. Dopóki się jednak ruszam, wszystko jest w porządku.
Tak też było w 2008 roku. Zima może i niezbyt sroga, lecz nieraz dała się wszystkim we znaki. Przygotowania to fotografii myszołowów zawsze zaczynam jeszcze jesienią. Buduję wówczas czatownię i starannie ją maskuję tak, aby trudno było się na nią natknąć. Na koniec zawsze zostawiam kartkę w folii z opisem czemu ma służyć budowla i z prośbą o nie niszczenie jej. Niestety nie udało mi się zrobić w przygotowanym miejscu dobrych zdjęć. W rezultacie zrezygnowałem z niego, a w ostatniej chwili zrobiłem drugą czatownię, znacznie bliżej miejsca zamieszkania. Nowy teren działań był dobry, z dobrze ustawiającym się zimowym słońcem. Miał tylko jedną wadę. Jesienią tego nie widziałem, lecz kiedy spadł śnieg, cały horyzont stawał się jaskrawo biały. W rezultacie otrzymywałem dość nieciekawe i raczej najgorsze z możliwych białe tło na zdjęciach. Żeby choć las przede mną był bliżej, wszystko wyglądałoby lepiej. A byłoby jeszcze lepiej, gdybym dysponował prawdziwym, długim obiektywem. Ale nie ma na co narzekać - pomyślałem - dobrze że jest i ta trzysetka, która razem z ekstenderem x1,4 i cropem matrycy eosa 40D daje w sumie ogniskową około 670mm, a to przecież nie tak mało. Wszystko było więc przygotowane, potrzebowałem jedynie ptaków. Ale nie było ich! Wciąż donosiłem świeże mięso na nęcisko, które namiętnie i w każdej ilości pochłaniały sroki. Stan ten utrzymywał się nad wyraz długo. Zacząłem się zastanawiać co jest nie tak. W końcu jednak zima zaczęła się na dobre. Spadł pierwszy śnieg dość obficie, szczelnie zakrywając pola. Temperatury także obniżyły się grubo poniżej zera. Zrobiło się mroźno ale często było słonecznie. Królował wyż. Wtedy to zauważyłem, że i myszołowy zaczęły przylatywać. Śnieg utrudnił ptakom odnajdowanie gryzoni i w końcu dały się namówić na stołówkę przy kępie tarniny. W niej to właśnie, pośród niezliczonej ilości kolców ukryta była moja budka. Zaczęły się zdjęcia. Odległości policzone na ptaka z rozpostartymi skrzydłami. Liczyłem przede wszystkim na efektowne lądowania. Ruszyła cała strategiczna machina. Codziennie dokładne analizy prognozy pogody na dzień następny. Szczególnie interesował mnie wiatr, temperatura no i oczywiście zachmurzenie. Niewiele mogłem jednak zrobić kiedy te czynniki zaczęły się drastycznie zmieniać. Mogłem tylko na ich podstawie zrezygnować z sesji zdjęciowej, ale tak naprawdę rzadko się to zdarzało. Obserwowałem więc i wzbogacałem doświadczenie fotografując w różnie skrajnych warunkach. Pierwsze strzały okazały się jednymi z najlepszych. Dopisało światło i ptaki. Początkowo przylatywały dwa myszołowy jednak lądował zawsze jeden. Pasował mi taki układ, bo zanim najadł się ten pierwszy, robiło się całkiem jasno. Tamtego dnia tak właśnie się stało. Z napięciem czekałem na drugiego ptaka. Wreszcie pojawił się. Wylądował kilkanaście metrów od wyrzuconego mięsa. Ledwo wycelowałem w myszołowa a ten poderwał się nagłym zwrotem, machnął szerokimi skrzydłami i po sekundzie był już kilka metrów przede mną. Intuicyjnie szarpnąłem zestaw tak, aby nie puścić kadru. Obraz w celowniku miotał się niemiłosiernie raz to gubiąc tył, raz przód myszaka. Autofocus spisał się jednak prawidłowo i w rezultacie pomknęła w stronę celu krótka seria trzech klatek z maksymalną prędkością na jaką stać czterdziestkę - czyli 6,7fps. Jak się później okazało tylko jedna była wartościowa.
myszołów zwyczajny myszołów w locie Myszołów bardzo nieufnie podszedł do rzuconego mięsa. Uniósł skrzydła, cały wychylił się maksymalnie do tyłu, po czym wysunął jedną kończynę i szarpnął nią przynętę tak, jakby chciał sprawdzić, czy ofiara na pewno nie żyje lub nie udaje martwej. Rozbawiła mnie ta sytuacja. Pomimo ciągłego fotografowania z całkiem już bliskiej odległości nie zwracał uwagi ani na ruchy obiektywu (o co bałem się najbardziej), ani na odgłosy z ukrycia, które powstawały podczas przekręcania się, czy załatwiania potrzeb fizjologicznych - czyli mojego sikania do butelki, które starałem się wykonywać najciszej jak się tylko dało. Jednak nie zawsze mi to wychodziło, bo ciasnota wciąż dokuczała. Po jednym takim głośnym siknięciu z przerażeniem wyjrzałem przez szczelinę obserwacyjną. Ptaki jednak niczym się nie przejmowały. Możliwe, że dzięki wszędobylskim srokom, które zlatywały się w dużej ilości ze wszystkich chyba okolicznych pól i lasów. Naliczyłem ich ponad dwadzieścia. Robiły wokół siebie dużo hałasu i jeszcze więcej zamieszania. Wciąż celowo przeszkadzały myszakom w konsumpcji. Podkradały im mięso, ciągnęły za ogon. Działały w pojedynkę i zespołowo. Były na tyle złośliwe, że po skończonym posiłku siadały na jednym drzewie ze zrezygnowanym myszołowem - który już dawno pogodził się z ich wszechobecnością - niemalże obok niego. Dziwiłem się jak doskonale rozpoznają sylwetkę niegroźnego dla nich myszołowa i odróżniają go od jastrzębia, który zmieniał zupełnie układ gry, kiedy tylko się pojawiał. Wówczas wszystkie sroki jak na sygnał podrywały się i rozlatywały po okolicznych drzewach. Jastrząb lądował a ze wszystkich stron rozbrzmiewały sygnały ostrzegawcze. Nie mogłem się nadziwić.
myszołów zwyczajny myszołów w locie Z kolejnymi dniami wiatr przynosił kolejnych odwiedzających stołówkę, którą miałem przyjemność prowadzić. Następne myszołowy, sroki, jastrząb, wrony, sójki i kruki. Później gubiłem się w rachowaniu tych wszystkich skrzydlatych stworów. Niestety popsuła się pogoda. Kolejne doloty rejestrowałem w kiepskich warunkach, dzięki którym dostawałem wyblakłe, jasnoszare tło na wszystkich zdjęciach. Mimo to jednak udało mi się zrobić jeszcze kilka ciekawych ujęć. Klatka przedstawiająca lecącego na niskim pułapie drapieżnika wprost na oglądającego kadr powstała w takich właśnie niesprzyjających okolicznościach. Kruk ukradł spory kawałek mięsa i odleciał z nim kilkadziesiąt metrów dalej. Dobrze go widziałem na białym, zaśnieżonym polu. Wtem w jego stronę pomknął siedzący na drzewie za moją czatownią myszołów. Z zaciekawieniem śledziłem całą sytuację. Kruk nie chcąc oddać łupu złapał w szpony mięso i poderwał się do lotu. Myszołów zatoczył pętlę i zaczął wracać na swoje stare miejsce na gałęzi drzewa za mną. Złapałem odruchowo aparat, ale było za późno żeby cokolwiek zrobić. Wyrzucałem sobie, że zamiast fotografować siedzę bezczynnie i się gapię. Ale kruk nie odleciał daleko. Ledwie kilkanaście metrów. Sytuacja na wielkie szczęście dla mnie powtarza się. Myszołów poderwał się w stronę kruka po raz drugi, a kiedy był blisko tamten również wzbił się w powietrze. Myszak wylądował, jednak po sekundzie złapał wiatr w skrzydła i ponownie wziął kurs prosto na mnie. Tym razem wszystko obserwowałem przez wizjer. Jak powolny bombowiec wychylił się i zniżył lot. W ułamkach sekund stawał się coraz większy w kadrze. Lecą pierwsze serie, autofocus trzyma. Ręce mi drżą ale serce jeszcze bardziej. Coraz trudniej utrzymać wielki obraz drapieżnika w kadrze sensownie poukładany. Ptak znowu lekko się wychyla i modyfikuje kurs lotu. W jego stronę lecą kolejne serie: raz, dwa, raz, dwa, trzy... już nie mieści się w kadrze, gubię go w końcu. Nagle słyszę świst tuż nade mną, po którym zapada cisza. Wszystko wraca do poprzedniego stanu. Myszołów usiadł na drzewie a kruk odleciał ze zdobyczą. Zerkam na LCD. O to właśnie chodziło!
lecący myszołów zwyczajny Jeden dzień w tym śnieżnym maratonie utkwił mi jednak najbardziej w pamięci. Był to słoneczny, bardzo mroźny dzień. Jak zwykle na miejscu byłem sporo przed świtem. Niebo pełne gwiazd jeszcze, poranek dopiero majaczył na wschodzie granatem. Kiedy tylko zrobiło się jaśniej zjawiły się ptaki, które uwinęły się zbyt szybko z całym mięsem. Po skończonych zdjęciach pomyślałem, że jak tylko odlecą pójdę do domu, ponieważ nie było sensu marznąć na darmo. Jednak jeden myszołów zjadłszy drugie śniadanie, zamiast odlecieć do jakiegoś innego przytulnego miejsca, przysiadł na gałęzi pobliskiego drzewa z pięknym widokiem na moje stanowisko. Nic to - pomyślałem. Pomarznę pół godziny dłużej. Nie mogłem przecież zdradzić swojej obecności w tak oczywisty sposób. Nawet nie wiedziałem jak bardzo się wtedy myliłem. Pół godziny minęło dość szybko a ptaszysko siedziało dalej. W końcu minęła cała godzina, a za nią kolejna. Już zacząłem zagryzać zęby z zimna a najlepsze wciąż było przede mną. Przed czatownią pustki. Cisza. Nudy. Z zimna nie czułem już palców u nóg. Ręce także mi zesztywniały. Minęła kolejna godzina, jakże długa, z przeliczoną przeze mnie każdą sekundą. Bezlitosny ptaszor ciągle jednak siedział. Błagałem go w myślach, aby wreszcie odleciał gdzieś do ciepłego domu, usiadł przy kominku, wziął gorący prysznic, ale on nic nie robił. Kochany panie myszołowie... proszę... jednak jedyne na co było go stać, to mruganie powiekami i nieznaczne, ledwo zauważalne ruchy głową to na prawą, to na lewą stronę. Czy to wszystko na co cię stać? - Wypominałem mu w myślach. Jak ci nie marzną te żółte łapy. Z obawą spojrzałem na moje nogi, których już w połowie nie czułem. Szczękałem z zimna. Zdałem sobie sprawę z okrutnej prawdy, że myszołów może tak długo. O wiele dłużej niż ja mogę. Rozpoczął się wyścig z czasem. Nie mogłem wyjść z czatowni i spłoszyć ptaka, bo niechybnie spaliłbym miejsce i kilka miesięcy ciężkiej pracy zostałoby w mgnieniu oka stracone. Już raz tak miejsce spaliłem, nie chciałem więc ryzykować. Zrezygnowany ułożyłem się najwygodniej jak tylko potrafiłem na karimacie, ręce wcisnąłem do wnętrza kurtki a na nos naciągnąłem wysoki kołnierz starając się jak najmniej oddychać zmrożonym powietrzem. Wciąż starałem się poruszać palcami u nóg, których już zresztą od dawna nie czułem. Taki zwinięty i zdrętwiały zapadłem w końcu w półsen. Cisza wciąż szczelnie wszystko sobą przykrywała. Zupełnie bezwietrznie, zupełnie cicho... Nie wiem która była godzina, kiedy obudził mnie silny ucisk w pęcherzu. Musiałem wszystko rozprostować, wyciągnąć już prawie pełną, dwulitrową, plastikową butelkę - mój nocnik - no i jakoś wstać, przygotować się do czynności. Odruchowo spojrzałem przez szczelinę. Myszołów siedział niewzruszony na swojej starej pozycji jak posąg. Znienawidziłem go. Przeklinałem w myślach. Co za tępe ptaszysko! Jak można cały dzień siedzieć na jednym patyku i jedynie mrugać oczami - myślałem. Odruchowo spojrzałem także na miejsce, w którym leżały resztki z kości i... zerknąłem przy nich rudego złodziejaszka. - Oż ty jeden chytrusie. Zaraz ci pokażę. Złapałem aparat i najdelikatniej jak tylko mogłem zacząłem go płynnie przesuwać w stronę nastroszonego z zimna lisa. Przyłożyłem oko do wizjera. Kurcze, zwęszył podstęp. Nacisnąłem spust. Aparat obudził się. Przekombinowałem ekspozycję i po chwili migawka zaczęła pracować. W tym momencie lis ruszył, nie chcąc dłużej ryzykować. Zabrał ostatnie resztki i pomknął przed siebie. Zerknąłem na zegarek - piętnaście po pierwszej. Po chwili wszystko wróciło do normy.
fotografie lisa lis, fotografia przyrodnicza Kiedy minęły emocje, przeszywające zimno znów zaczęło dokuczać z całym swym okrucieństwem. Myszołów siedział jak siedział a cisza i mróz żelaznym uściskiem krainę trzymały. Minęły jeszcze kolejne trzy długie godziny, zanim usłyszałem szelest powietrza w skrzydłach. Otwarłem oczy. Podniosłem się wolno. Nie wierzyłem, że przez szczelinę nie zobaczę tego... myszołowa. Stało się! Radości nie było końca. Wreszcie... odleciał. Zerknąłem na zegarek, który wskazywał 16:15. Wokół szarówka, świat do snu zaczął się układać. Wyczołgałem się z czatowni tarzając się w śniegu. Czym prędzej poskładałem cały sprzęt zdrętwiałymi rękoma. Nie byłem w stanie trzymać w dłoni statywu, więc położyłem go na przedramionach i tak niosłem przed sobą. Po przejściu około kilometra, w zdrętwiałej lewej stopie - w pięcie - zacząłem odczuwać pieczenie a po chwili i w prawej. Uwielbiam ten ból. Znam go na pamięć. Później po kolei do czucia wracają śródstopie i wszystkie palce od najmniejszych do największych. Do domu wróciłem z rozpalonymi do czerwoności chyba stopami. Taki szczęśliwy, że już po wszystkim. Myszołowowi po drodze do domu przebaczyłem. Teraz byłem bogatszy o kolejne doświadczenia. Bo nie żartując, rzuca się w oczy brak aktywności ptaków, kiedy tylko zaspokoją głód. Jest to efektem prowadzenia niezwykle oszczędnej polityki energetycznej. Ptaki jeśli tylko nie muszą, nie latają, starając się w jak największym stopniu ograniczyć wydatek energetyczny. Jest to cena jaką płacą, za egzystowanie w tak ekstremalnych warunkach jakimi jest pora zimowa w naszej strefie klimatycznej.

© M A R C I N   R E J M E N T   2 0 1 7